Stasiuk, Andrzej: Jadąc do Babadag
Jadąc do Babadag (Polish)
Jeśli jutro spadnie deszcz, będę próbował odtworzyć tamten dzień, gdy w małej mieścinie wchodziliśmy na prom, który miał nas przewieźć na drugą stronę jeziora. Fale szarego dżdżu przetaczały się po tafli wody. Przystań była wyludniona. Bure trzciny, samotny sprzedawca w sklepiku z pamiątkami i wypłowiałe reklamy lodów z jakiegoś zmierzchłego sezonu. Trudno było uwierzyć, ze tu w ogóle bywa ciepło. Wyszmelcowane kombinezony maszynistów nasiąkały deszczem. Tysięczny raz zwalniali cumy, podnosili ruchoma burtę, zapuszczali dudniącego diesla i żadnej ucieczki, bo wszystkie dopływy mogły unieść najwyżej dziecinną łódeczkę z kory albo tratewkę z patyków. Żeby rozproszyć melancholie śródlądowej żeglugi, próbowałem sobie wyobrazić, że oto kończy się długi transoceaniczny rejs i dopływamy właśnie do brzegów lądu znanego jedynie z mglistych opowieści. Gdzieś tutaj miały przebiegać granice realnego świata. Dalej wszystko przypominało rzeczy znane skądinąd i jak najbardziej prawdziwe, jednak jedynie rdzenni mieszkańcy byli wstanie uwierzyć, że to wszystko istnieje naprawdę, że nie jest odbiciem, cieniem, fatamorganą albo parodią rzeczywistych ziem. Krople spadały na pokład, na twarzach załogi nuda szła o lepsze z obojętnością, a ja próbowałem sobie wyobrazić, że wchodzimy właśnie w przesmyk, w którym przestrzeń traci ciągłość, traci dotychczasowy sens, tak jak materia zmienia stan skupienia. Jednym słowem stałem oparty o reling, paliłem papierosa i próbowałem udawać przybysza, który zapuścił się w problematyczne kraje bez przewodnika, bez uprzedzeń i bez aroganckiej wiedzy. Był koniec kwietnia, ale powietrze, pejzaż i w ogóle cały ten dzień wypełniała jesień. Wilgoć snuła się jak szary dym. Po drodze widzieliśmy zamknięte na głucho domy. I potem, już na drugim brzegu, wciąż z burym lustrem wód w zasięgu wzroku, jechaliśmy prze kraj, którego naturalnym stanem było senne, a może letargiczne oczekiwanie. Cała okolica wyglądała na nieczynną. To wszystko miało się zmienić za miesiąc, może już za tydzień, w sobotę, w niedziele, gdy wyjdzie słońce, bo w końcu był to jednak kurort, wczasowisko, które teraz oczekiwało w półśnie, na zwolnionym oddechu i w oszczędności energii, półżywe. Trwało, żeby przetrwać, i tylko przybysze nadawali mu sens polegający na krótkotrwałej frenezji, na nieumiarkowanym trwonieniu sił, na karnawałowym marnotrawstwie, i potem znów nadchodziła nieruchomość, i życie powracało do starych sprawdzonych form, które miały je doprowadzić do w miarę bezbolesnego końca. A potem porzuciliśmy jezioro i odszukaliśmy inne, znacznie mniejsze, słynne z tego, że nie zamarza nawet w najsroższe zimy i cuchnie tak, jakby zasilały je podziemne wody piekieł. Wciąż padał deszcz. Drewniane pawilony i pomosty wokół gęstej, nieprzejrzystej toni butwiały od ciepła i wilgoci. Na powierzchni unosiły się białe ciała starców w dziecinnych kołach ratunkowych. Patrzyło się na to wszystko z góry, spacerując po deskach. To byli w większości niemieccy albo austriaccy emeryci, ale ktoś mówił też po słowacku i ktoś po węgiersku. W budynkach na palach wisiał mokry upal. Było ciasno od ciał i biała skóra oślepiała jak jaskrawe światło. Nadzy, stłoczeni w zamknięciu, ludzie zawsze wyglądają na nieżywych. Nawet gdy się poruszają. Było cos ponurego w tym obrazie, Odór bagna, zgnilizny i siarki mieszał się z wonią parujących ciał. Byłem tam parę chwil zaraz wyszedłem. Teraz to wspominam jak długie przywidzenie, albo rzecz, o której się czytało. Wszystko więc wskazuje na to, że nic nie zostaje, że Ubla, Heviz, Lendava, Badabag, Leskovik i co tam jeszcze nie pozostawiają śladów na tyle wyraźnych, by uwierzyć, że ilość w końcu przejdzie w jakość, że jedno się zaziębi z drugim i niczym cudowna maszyneria zacznie wytwarzać coś w rodzaju sensu. |