Warszawianka (Polish)
Dzień był
chłodny, a jesienne niebo zaciągnięte na słotę. Tylko raz jeden, wczesnym
popołudniem, przedarł się nagle spoza chmur rdzawy poblask. Przez chwilę
zdawało się, że pogoda się przetrze. Lecz wkrótce wiatr naniósł strzępy
potarganych, szarosinych chmur, słońce przyćmiło się i wśród gęstniejącego
zmierzchu począł mżyć gęsty deszcz. Aż wreszcie rozpadało się na dobre. Pociąg, do którego o świcie załadowano w obozie pruszkowskim
parę tysięcy wypędzonych z Warszawy ludzi, szedł z nastaniem zmierzchu coraz
wolniej. Tory były zajęte wojskowymi transportami, więc kilkakrotnie i
na dłużej stawał w polu. Nim zapadła noc, jadący przestali
się orientować w okolicy i w kierunku, w którym pociąg zdążał. Wprawdzie
platformy towarowe były odkryte, lecz wysokie, węglowym pyłem umazane ściany
odsłaniały widok tylko na niebo w górze, rozległe i ciemniejące. Wiatr wśród
tej przestrzeni przelewał się, huczał i gwizdał, a deszcz ostro i z ukosa
zacinał. Ludzie — mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci — stali jeden przy drugim,
stłoczeni tak ciasno, iż nikt się nie mógł poruszyć. Podróż trwała już ponad
dwanaście godzin. Cierpki odór wydzielin, zmieszany z wilgocią przemokniętych
ubrań, tamował oddechy. Grzano się bliskością raczej niż ciepłem towarzyszy. Omdlałe
ramiona wspierały głowy upadające ze znużenia. Ustały już rozmowy. Nikt się nie
śmiał i nikt nie rozpaczał. Zmęczenie stępiło nędzę. Gdzieś w odległą, głęboką
i prawie nierzeczywistą otchłań zapadły się wrzące łuny pożarów i czarne dymy.
Ginęły wśród dna mrocznego skamieniałe salwy karabinów, huk armat i detonacje
bomb, gwizd pocisków, trzask granatów, łoskoty walących się w kurzawie pyłu
domów, a twarze i głosy, dłonie wzniesione i usta otwarte do krzyku wnikały w
krainę cieni, w ogromną noc, w której pustych przestrzeniach wraz z dniami
ostatnimi, złączona z nimi, choć niepojednana, konała cała przeszłość,
wszystkie jej strzępy niosące z zatraconych czasów: jednym — kleistą zieleń
listków jakiejś nagle wspomnianej wiosny, drugim — pierwsze kroki dziecka
zostawionego pod gruzami, a jeszcze innym nadzieję i pragnienia umarłe i bez
echa. Była cisza. Niekiedy z nagła odmienionym rytmem, dźwiękiem rozleglejszym
i wyższym, zadudniły w dole pod pociągiem wiązania mostów. Kiedy indziej
wpadano w łoskot pociągu biegnącego w przeciwnym kierunku. Na postojach
zalegała cisza jesiennej równiny. Czasem wśród nieruchomych i milczących ludzi
zapłakało dziecko. Deszcz padał coraz gęstszy, a chłód był coraz przenikliwszy. Już wśród ciemności, na nieznanej stacji, której światła przenikały poprzez
mroki deszcz nikłą, mglistą poświatą, cofnięto pociąg na bocznieç. Tory tu były
puste i wygaszone, a stacja musiała zostać daleko, bo żaden odblask nie
rozjaśniał rozpostartej ponad platformami nocy. Gdy nie opodal przejechał
parowóz, snop iskier rozsypał się w ciemnościach i zagasł, nim ktokolwiek
zdążył wychwycić z mroku rysy najbliższego towarzysza. Potem tui tam, nisko
przy nasypie kolejowym błysnęły smugi latarek. To konwojujący transport
żołnierze chodzili wzdłuż wagonów. Bardzo wyraźnie było słychać ich ciężkie
kroki. Skrzypiał żwir. „Kurt!” — krzyknąl jeden z
żołnierzy. Inny odpowiedział z daleka. Chrapliwe, gardłowe głosy zabrzmiały
krótko i obco. Jeszcze drżała nimi chlupocząca deszczem cisza, aż znów zasklepiła
się zamarłą przestrzenią. W głębi nocy zaniosło wysokim gwizdem lokomotywy.
Stojący na bocznicy pociąg robił wrażenie opustoszałego. Na jednej z platform umierała kobieta. Jej mąż zginął pod gruzami trafionego
bombą domu. Syn zginął na barykadzie. Z zasypanej piwnicy odgrzebano tylko ją
jedną żywą. Miała na sobie koszulę i męski, postrzępiony letni płaszcz. Skonała
bezgłośnie prawie i młoda dziewczyna, która przytrzymywała ją w ramionach,
przeoczyła chwilę śmierci. Gdy tamta umierała, tej majaczył się w gorączce
półsen: szła wyludnionymi ulicami, wśród nieznanych, wielkich kamienic i
ogromnych placów, których nigdy nie była widziała. Im dalej szła w głąb miasta,
tym bardziej czuła się zagubiona i smutna. Nagle usłyszała za sobą kroki.
Obejrzawszy się ujrzała męża. Chociaż nie widziała go od początku powstania,
nie zdziwiła się. „Gdzie jesteśmy, Janku?” —spytała. Miał na sobie długi
płaszcz żołnierski, a na głowie hełm. „Przecież to Warszawa” — odpowiedział.
„Nie, nie!” — zawołała. I poczęła biec. Biegła długa, aż znalazła się na
rozległymi jak wszystkie ulice pustym placu. Dokoła ciągnęły się kwietniki i
zieleńce. „Janku, Janku...” — bezradnie obejrzała się za mężem. Szedł ku niej
uśmiechając się. „Kochanie — powiedział —już zapomniałaś Warszawę? Popatrz, idziemy
Krakowskim Przedmieściem, tam stoi Zamek...” Zakrylawtédy oczy dłońmi i zaczęła
płakać. Na innej platformie, tak uciszonej jakby wymarłej, mężczyzna oparty plecami o
wilgotną ścianę wagonu słyszał nie opodal ściszone głosy. Zrazu nie mógł
rozpoznać, kto z jego bliskich rozmawiał. Daremnie wytężał wzrok, aby wychwycić
z ciemności zarysy najbliższych twarzy. Od pierwszego dnia powstania szukał
matki i żony. Gdy dotarł po paru tygodniach do domu, znalazł tylko zgliszcza. I
naraz ogarnęła go pewność, że od żony oddziela go tylko stojący obok wysoki
mężczyzna. Całym sobą czuł jej bliską obecność. Chciał się poruszyć, wyciągnąć
rękę. Nie mógł. „Najmilsza — szepnął — najmilsza moja..:” Blisko przy wagonie rozległ się krótki wystrzał. Za nim drugi i trzeci. Szesnastoletni
chłopiec, który przed chwilą zsunął się był z lory na kolejowy nasyp, zachwiał
się i twarzą upadł w zwilgły żwir. W ciemnościach rozbłyskujących latarkami
nawoływali się żołnierze. „Jaką mieć nadzieję? — myślał człowiek, który stracił wszystkich bliskich. —
Jak żyć? Jak zacząć żyć na nowo?” Stara, siwa kobieta trzymała w ramionach wnuczka, który przed chwilą skonał.
Ciepło drobnego ciałka grzało jej dłonie. Pod zdrętwiałymi palcami czuła
delikatne, jedwabiste włoski, a w sobie ciągle żywy, krótki, gwałtowny dreszcz,
który wstrząsnął małym, gdy odetchnął po raz ostatni. Chciała modlić się i nie
znajdowała słów. Na drugiej platformie jeden z ludzi daremnie usiłował wyswobodzić rękę. Chciał
jednego: oczy zasłonić dłonią. Od dłuższego czasu widział swoją ulicę w kłębach
dymu, strzępy murów objęte ogniem, wysokie i puste okna zawieszone ponad wirem
płomieni. Tego obrazu nie zmazywała ani noc trwająca dokoła, ani ciemność, w
którą uciekał zaciskając powieki. Już kilkakrotnie szarpał gwałtownie ramieniem. Człowiek obok cicho jęknął. Znieruchomiał więc. Czuł, że każdym swoim
nieostrożnym poruszeniem sprawia temu nieznanemu towarzyszowi dotkliwy ból.
Otworzył oczy, lecz noc dokoła, podobnie jak jego własna, dygotała tymi samymi łunami. Bliżej, jak gdyby wsparte
o niewidzialne głowy stłoczonych ludzi, wyrastały szczątki rozbitych barykad. W
oślepiającym blasku biły w górę kłęby płowego dymu. Żaden ludzki głos nie
wnikał w pożar. Noc płonęła bezgłośnie całym swoim ogromem i głębią. Nie opodal niemowlę zapłakało głośno przy pustej piersi matki. „Tss, maleńki!”
— usiłowała uciszyć żałosny płacz. Wiedziała, że za kilka godzin to wątłe
ciałko uspokoi się na zawsze. Dziecko kwiliło coraz głośniej, coraz bardziej
rozdzierająco. W ciszy, jaka panowała, rozchodził się ten, płacz na wszystkie
platformy. Słyszano go najdalej. Na ostatniej lorze młody, wysoki mężczyzna wspiął się nagle na palce i dłońmi
uchwycił się krawędzi ściany. Dosięgnął jej. Chwilę nadsłuchiwał. Kroki
wartującego żołnierza oddalały się w głąb ciemności. „Teraz!” — pomyślał.
Podźwignął się w górę. Daleko jarzyły się przyćmione słotą światła. W
dole ciemniał mrok. Skoczył na oślep. Potknął się. Ale nie upadł. Pochylony,
przebiegł kilka kroków. Przeskoczył jeden tor, drugi. Jakieś druty. Przesunął
się pomiędzy nimi. Nasyp. Mokra, grząska ziemia. Wolność, wolność! Na środkowej platformie ocknął się ktoś nagle z krzykiem przerażenia z
krótkiego snu. Człowiek ten przed kilkoma dniami spędził dwie nieskończenie
długie doby w zasypanej piwnicy. Chciał się z niej teraz wydostać. Dusił się w
ciemnościach, które miały ciężar ziemi i cegieł. Naraz poczuł na twarzy
chłodne, wilgotne krople deszczu. Oprzytomniał i począł się śmiać. Od strony stacji zbliżał się turkot pociągu. Przeszedł sąsiednim torem. Jego
łoskot gwałtownie roztrącił ciszę. Długo jeszcze słychać było oddalający się
turkot. Scichł wreszcie zupełnie i obszar nocy odzyskał spokój. Deszcz teraz
padał mniejszy, mżył zaledwie.
Wilgotna mgła nasycała noc. Wiatr nacichał, podźwignął się wyżej i
tam, u sklepienia ciemności, potrącał je z szumem. Dwoje młodych, dziewczyna i chłopiec, którzy ślub wzięli w pierwszych dniach
walk, stali przytuleni do siebie, trzymając się za ręce. Oboje wiedzieli, iż
wkrótce zostaną rozdzieleni. Myśleli więć o owym przyszłym nieznanym dniu, w
którym z powrotem się odnajdą i na nowo rozpoczną wspólne życie. Dojrzeli w
ostatnich tygodniach tak szybko, iż nie zatrważał ich czas. Byli jednak jeszcze
na tyle dziećmi, iż nie lękali się o swoją miłość jedyną i trwałą, największą
ze wszystkich miłości na świecie. Nie widzieli swych twarzy. Odnajdywali je
lekkim muśnięciem zziębniętych warg. „Ptaszku, ptaszku mój...” — szepnął
chłopiec. Starzec, którego o parę lat młodsza żona umarła ubiegłej nocy w obozie, szedł
cienistą aleją parkową. Dzień był pogodny i ciepły. Mężczyzna miał otwarte
oczy. Z głębi nocy, spomiędzy mgły i odpływającego wiatru, ciągnęło słodkim
zapachem jaśminów. Poblask słońca sączył się przez świeżą zieleń starych grabów
i klonów, a niżej prześwitywała niebieska smuga stawu. Szedł dalej i naraz w
pełnym słońcu ujrzał młodą dziewczynę stojącą nad brzegiem wody, przy czerwonej
łódce, która lekko się kołysała. Dziewczyna miała na sobie białą muślinową
suknię, a na głowie słomkowy żółty kapelusz z szerokim rondem. W ręku trzymała
niebieską parasolkę i końcem jej kreśliła na piasku niewidzialne koło. „Cóż bardziej nad cierpienie łączy ludzi?” — myślał samotny człowiek. I czuł
się mniej nieszczęśliwy, ponieważ wierzył w litość i w dobroć. „Nie chcę niczego żałować — myślał człowiek inny. — Chcę tylko pamiętać. Chcę
żyć.” Jeszcze inny człowiek, chłopiec ledwie dojrzały, myślał o
towarzyszach walk, poległych i żyjących, o tych wszystkich jak on
rozpoczynających życie, z którymi dzielił był nadzieje, gorycze i zawody, a
także braterstwo. Coraz jaśniej pojmował, że chociaż pozostawił w gruzach
rodzinnego, miasta wiele złudzeń i wiele prawd i zawołań skruszonych
niepowrotnie, ta więź braterskiej wierności, ocalona od zniszczenia, pozostała
tak samo czysta i żarliwa, jaka była wobec śmierci. I naraz zadźwięczała mu
niespodziewanie w uszach melodia, która niedawno, o wczesnym świcie, wśród
obstrzału ciężkiej artylerii, gwizdu pocisków i ogłuszających detonacji
zabrzmiała nagle na barykadzie Starego Miasta. Zaśpiewał ją przyjaciel, młody robotnik,
w parę sekund później zabity odłamkiem pocisku. Oto dziś dzień krwi i chwały! Oby dniem wskrzeszenia był... Natychmiast podchwycili melodię inni młodzi. Nie opodal
rozrywały się granaty i sypał się terkot pocisków cekaemu. Śpiew potężniał,
niósł się coraz ogromniej i mocniej. Słyszał teraz w sobie ten sam śpiew
nadziei i walki, śpiew nowego życia. Ktoś upadł. To Staś. „Głupstwo!” — szepce
uśmiechając się. Spod ciemnych włosów spływa mu na twarz wąski strumyk krwi.
Nachyla się już nad nim Krystyna. Jak wyraźnie zarysowuje się w ciemnościach
nocy jej delikatny, jasny profil. Pociski padają coraz celniej. Dym kłębi się
dokoła. Obok plonie dach domu. Ulica jest wąska. Ogień zapala niebo. Z wysoka,
z niewidzialnego okna, bije karabin maszynowy. Śpiew ciągle słychać: ...Kto przeżyje, wolnym będzie, Kto umiera, wolnym już... Bezwiednie, nie zdając sobie sprawy, co czyni, zanucił półgłosem, prawie
szeptem: Oto dziś dzień krwi i chwały... Ktoś drgnął obok. Ktoś otworzył oczy. Ktoś westchnął. Dokoła
poruszać się poczęli ludzie i szmer przeszedł aż po najdalsze, zamarłe i wśród
nocy zagubione platformy. Melodia zabrzmiała nikle, lecz cisza wydźwignęła ją i
rozniosła. Nasluchiwano. Deszcz tymczasem ustał całkiem, mgła się przerzedzała i ponad nią, bardzo wysoko,
u sklepienia nocy, wyłaniać się poczęło z ciemności czarne, dalekie i jeszcze
bezgwiezdne niebo. Pod nim zaś, z głębokości, jak gdyby z samej ziemi,
uciszonej i niewidzialnej, wznosił się nikły śpiew nadziei. 1945
Source of the quotation | Jerzy Andrzejewski: Noc, opowiadania, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1956 |
Bookpage (from–to) | pp. 216-223. |
|
Varšavjanka (Czech)
Den byl
chladný a podzimní nebe zatažené na špatné počasí. Pouze jednou, brzy
odpoledne, náhle se mračny prodralo narezlé světlo. Chvíli se zdálo, že se
slota probere. Vítr však záhy přivál cáry roztrhaných šedosivých mračen,
slunce se zatemnilo a v houstnoucím soumraku začal mžít hustý déšť. Nakonec se
rozpršelo nadobro. Vlak, do kterého na úsvitě v pruškovském táboře naložili několik tisíc lidí
vyhnaných z Varšavy, jel s nastávajícím soumrakem stále pomaleji. Koleje byly
obsazené vojenskými transporty a tak musel vlak několikrát i na delší dobu
zastavovat v polích. Než se setmělo, přestali se cestující orientovat v okolí i
v směru, kterým jeli. Nákladní vozy byly sice odkryté, ale vysoké, uhelným
prachem pokryté stěny odhalovaly pouze pohled na nebe nahoře, širé a už,
tmavnoucí. V tom prostoru se vítr válel, hučel a hvízdala šikmo a ostře sekal
déšť. Lidé — muži a ženy, starci a děti — stáli jeden vedle druhého, natlačeni tak
hustě, že se nikdo nemohl ani pohnout. Cesta trvala už víc než dvanáct hodin.
Trpký pach výkalů smíšený s vlhkem promoklého šatstva, zarážel dech. Lidé se
hřáli spíše blízkosti než teplem svých druhů. Umdlená ramena podpírala hlavy
klesající únavou. Hovor už ustal. Nikdo se nesmál a nikdo nezoufal. Únava
otupila zbídačelost lidí. Někam do daleké, hluboké a téměř neskutečné
propasti zapadly žhavé záplavy požárů a černý dým. Na temném dnu dozněly zkamenělé
salvy z pušek, hukot děl a detonace pum, hvizd střel, třeskot granátů, rachot
v oblacích prachu se řítících domů, a tváře a hlasy, zdvižené ruce a ústa
otevřená ke křiku se prolínaly do krajiny stínů, do obrovské noci, v jejichž
prázdných prostorách spolu s posledními dny — s nimi spojená ač ne smířená —
dokonávala celá minulost, všechny její střepy, připomínající ze ztracených
dob jedněm lepkavou zeleň lupínků nějakého nenadále vzpomenutého jara, druhým
první kroky dítěte, zanechaného pod zříceninami, a jiným zas naděje a tužby —
dnes mrtvé a bez ozvěny. Bylo ticho. Občas znenadání zaduněly dole pod vlakem
odlišným rytmem, silnějšíma vyšším zvukem pilíře mostů. Jindy uslyšeli rachot
vlaku jedoucího opačným směrem. Na zastávkách se prostíralo ticho podzimní
roviny. Někdy mezi nehybnými a mlčícími lidmi zaplakalo dítě. Pršelo stále
houšť a chlad se stával citelnějším. Tma už docela zhoustla, když na neznámé stanici, jejíž svítilny mizivým,
zamženým světlem pronikaly tmou a deštěm, přesunuli vlak na postranní kolej.
Koleje zde byly prázdné a tmavé a nikde nablízku žádná stanice, protože ani
světýlko nerozjasňovalo noc, klenoucí se nad uhláky. Vedle projela lokomotiva,
ve tmě vysršel snop jisker a zhasl dřív, než by někdo stačil zahlédnout rysy
nejbližšího člověka. Potom nízkou železničního náspu probleskly semtam světla
svítilen. To chodili podél vozů vojáci eskortující transport. Bylo velmi
zřetelně slyšet jejich těžké kroky. Škvára skřípala. „Kurte!“ vykřikl jeden z
vojáků. Jiný mu zdaleka odpověděl. Chraptivé hrdelní hlasy zněly krátce a
cize. Ještě se jimi chvělo deštěm pliskajlcí ticho a znovu je překlenul mrtvý
prostor. Někde v hlubině noci vysokým tónem zapískala lokomotiva. Vlak, stojící
na postranní koleji, vypadal opuštěny. V jednom voze umírala žena. Její muž zahynul ve zříceninách domu zasaženého
pumou. Syn padl na barikádě. Ze zasypaného sklepa vyhrabali pouze ji jedinou.
Měla na sobě košili a otřepaný pánsky svrchník. Skonala téměř bez hlesu a mladá
žena, která ji přidržovala v náručí, propásla okamžik smrti. Když tamta
umírala, prožívala v horečce polosen: šla vylidněnými ulicemi, uprostřed neznámých,
velkých domů a ohromných náměstí, které nikdy neviděla. Čím hlouběji šla do
města, tím více se cítila ztracená a smutná. Najednou uslyšela za sebou kroky.
Ohlédla se a spatřila svého manžela. Třebaže ho neviděla od začátku povstání,
nepodivila se. „Kde jsme, Janku?“ zeptala se. Měl na sobě dlouhý vojenský
plášť a na hlavě přilbu. „Vždyť je to Varšava,“ odpověděl. „Ne, ne!“ zvolala. A
rozběhla se. Běžela dlouho, až se octla na rozlehlém náměstí stejně prázdném
jako všechny ulice. Kolem dokola byly květinové záhony a trávníky. „Janku,
janku...,“ bezradně se ohlédla za mužem. Šel k ní a usmíval se. „Drahá,” řekl, „už
jsi zapomněla, jak vypadá Varšava? Podívej se, jdeme po Krakovském Předměstí,
tamhle je Zámek ...” Zakryla si oči rukama a rozplakala se. Na jiném uhláku, tak ztichlém, jako by byl vymřely, slyšel muž, opřený zády o
vlhkou stěnu vozu, nablízku tlumené hlasy. Zprvu nemohl rozpoznat, kdo to z
jeho drahých opodál hovoří. Marně napínal zrak, aby ve tmě rozeznal rysy
nejbližších tváří. Od prvního dne povstání hledal matku a ženu. Když se mu po
několika týdnech podařilo dorazit domů, našel jen trosky spáleniště. A najednou
se ho zmocnila jistota, že ho od manželky dělí pouze vysoký muž stojící vedle.
Celou svou bytostí cítil její blízkou přítomnost. Chtěl se pohnout, natáhnout
ruku. Nemohl. „Drahá,” šeptal, „má drahá...” Blízko vozu se rozlehl krátký výstřel. Za ním druhý a třetí. Šestnáctiletý
chlapec, který před chvílí sklouzl z uhláku na železniční násep, se zapotácel a padl tváři na zvlhlý štěrk. Ve tmě,
pableskující svítilnami, se svolávali vojáci. Jaká mi zbývá neděje? myslil si muž, který ztratil všechny své drahé. Jak žit? Jak
začínat znova? Stará
šedovlasá žena držela v náručí vnoučka, který před chvíli skonal. Teplo
drobného tělíčka hřálo její dlaně. Pod zkostnatělými prsty cítila jemné, hedvábné
vlásky a v sobě stále živou, krátkou, prudkou křeč, která otřásla maličkým,
když vydechl naposled. Chtěla se modlit, a nenacházela slova. Na druhém uhláku se jeden muž marně snažil vyprostit si ruku. Chtěl si pouze
rukou zakrýt oči. Už delší dobu viděl svou ulici v oblacích kouře, zbytky zdí v
objeti ohně, vysoká a prázdná okna zející nad vírem plamenů. Tento obraz
nesmazávala ani noc, panující kolem, ani tma, do níž se utíkal pevně zavíraje
víčka. Už několikrát prudce trhl paží. Člověk vedle tiše zasténal. A proto
znehybněl. Cítil, že každým svým neopatrným pohnutím působí tomu neznámému
citelnou bolest. Otevřel oči, ale noc kolem, stejně jako v něm se chvěla
stejnou záplavou požárů. Blíže, jakoby opřené o neviditelné hlavy stlačených
lidí, se tyčily trosky rozbitých barikád. V oslepující záři šlehaly k nebi sloupy
plavého dýmu. Žádný lidský hlas nezněl do požáru. Noc planula bezhlasně v celé
své nesmírnosti a nezměrné hloubce. Nedaleko hlasitě zaplakalo nemluvně u matčina prázdného prsu. „Ššš, maličký!”
snažila se matka utišit žalostný pláč. Věděla, že za několik hodin se to útlé
tělíčko uklidni navždy. Dítě kvílelo stále hlasitěji, srdcervoucně. V tichu,
jaké panovalo, pronikal tento hlas do všech uhláků. Slyšeli jej i na těch
nejvzdálenějších. Na posledním uhláku se mladý vysoký muž najednou vzepjal na špičky a rukama se
chytil okraje stěny. Udržel se. Chvíli naslouchal. Kroky hlídkujícího vojáka
se vzdalovaly do hlubin tmy. Teď! pomyslil si. Vytáhl se nahoru. Dole zela
tma. Slepě skočil. Zapotácel se, ale neupadl. Skloněný uběhl několik kroků.
Přeskočil jedny koleje, druhé. Nějaké dráty. Protáhl se jimi. Násep. Mokrá,
bahnitá zem. Svoboda, svoboda! Na prostředním uhláku se najednou někdo s děsivým křikem probudil z krátkého
spánku. Tento muž, strávil před několika dny dvakrát nesmírně Clouhých
čtyřiadvacet hodin v zasypaném sklepě. Chtěl se z něho dostat. Dusil se ve tmě,
jež měla tíhu země a cihel. Najednou ucítil na tváři chladné vlhké krůpěje
deště. Vzpamatoval se a dal se do smíchu. Od stanice se s hlomozem blížil vlak. Projel po vedlejší koleji. Jeho rachot
prudce protrhl ticho. Ještě dlouho bylo slyšet vzdalující se hluk. Opět nastalo
ticho a prostor noci se zas pohroužil do klidu. Pršelo teď méně, sotva mžilo.
Vlhká mlha prosycovala noc. Vítr utichal, zdvihl se vyš a kdesi pod klenbou
tmy šumivě harašil. Dvojice mladých lidí, dívka a hoch, kteří v prvních dnech války měli svatbu,
stáli přivinuti k sobě a drželi se za ruce. Oba věděli, že brzy budou od sebe
odtrženi. A proto myslili na budoucí, neznámý den, kdy se znova shledají a
znova začnou společný život. V posledních týdnech dospěli tak rychle, že je
žádný čas nelekal. Byli však ještě natolik dětmi, že se nebáli o svou lásku,
jedinou a věčnou, největší ze všech lásek na světě. Neviděli své tváře. Nacházeli
je v lehkém doteku prostydlých rtů. „Holubičko, má holubičko...,” šeptal
chlapec. Stařec, jehož o několik let mladší žena minulé noci v táboře zemřela, šel
stinnou parkovou aleji. Den byl hezký a teplý. Muž měl otevřené oči. Z hlubin noci,
z mlhy a vzdalujícího se větru, vanula sladká vůně jasmínů. Pablesk slunce
pronikal svěží zelení starých habrú a klenů a níže prosvítala modravá šmouha
rybníka. Šel dál a najednou spatřil v plném slunci mladou dívku na břehu vody,
u červené loďky, jež se lehce pohupovala. Dívka měla na sobě bílé mušelínové
šaty a na hlavě žlutý slaměný klobouk se širokým okrajem. V ruce držela bledě
modrý slunečník a jeho špičkou kreslila do písku neviditelný kruh. Co víc
spojuje lidi než utrpení, uvažoval jiný osamělý člověk. A cítil se méně nešťasten,
protože věřil v soucit a dobro. Nechci ničeho litovat, myslil zas jiný člověk. Chci si jen pamatovat. Chci žít. A zas jiný, sotva dospělý mladík, vzpomínal na své druhy v boji, padlé i
žijící, na všechny ty, kteří jako on začínali život, s nimiž sdílel naděje,
trpkost a zklamání a také bratrství. Stále jasněji chápal, že ač v sutinách
rodného města zanechal mnoho iluzí a mnoho pravd a hesel nenávratně
rozdrcených, pouto bratrské věrnosti, jež přetrvalo zkázu, zůstalo stejně čisté
a horoucí, jako bylo tváři v tvář smrti. A pojednou se mu v uších neočekávaně
ozvala melodie; která nedávno, za časného jitra, za palby těžkého
dělostřelectva, hvizdu střel a ohlušujících detonaci najednou zazněla na
barikádě Starého Města. Zpíval si ji přítel, mladý dělník, kterého několik
vteřin poté zabila střepina granátu. Hle, dnešní den krve a slávy kéž by dnem vzkříšení byl... K jeho
písni se ihned přidali jiní mladí lidé. Nablízku praskaly granáty a bubnovaly
střely kulometů. Zpěv sílil, nesl se stále mohutněji a zvučněji. Slyšel teď v
sobě týž zpěv naděje a boje, zpěv nového života. Někdo upadl. To Staš.
Hloupost, šeptá a usmívá se. Zpod tmavých vlasů mu stéká na tvář úzký pramének
krve. Už se nad ním naklání Kristýna. V noční tmě se jasně rýsuje její jemný,
světlý profil. Střely zasahují stále jistěji. Kolem se valí kouř. Vedle hoří
střecha domu. Ulice je úzká. Oheň zažehává nebe. Z výšky, odněkud z okna, pálí
kulomet. Píseň však zní dál: ...kdo přežije, svobodný bude, kdo umírá, svobodu získá hned! Bezděčně,
aniž si uvědomoval, co činí, zazpíval polohlasně, skoro šeptem: Hle, dnešní den krve a slávy... Vedle sebou
kdosi škubl. Kdosi otevřel oči. Kdosi povzdychl. Lidé kolem se začali hýbat a
kolem to zašumělo a neslo se dál až po nejvzdálenější, odumřelé a v noci ztracené
uhláky. Nápěv zněl tlumenê, ale ticho jej vyzdvihovalo a neslo. Kolem lidé
naslouchali. Déšť zatím zcela ustal, mlha prořídla a nad ní, velmi vysoko, pod klenbou noci
se ve tmě začalo probírat černé, daleké a ještě bezhvězdné nebe. V hlubině pod
ním, jakoby přímo ze země, ztichlé a neviditelné, stoupal tichý zpěv naděje. 1945
Source of the quotation | Andrzejewski, Jerzy: Noc, raha Naše vojsko, 1972 |
Bookpage (from–to) | pp. 151-157. |
|