This website is using cookies

We use cookies to ensure that we give you the best experience on our website. If you continue without changing your settings, we'll assume that you are happy to receive all cookies on this website. 

Tokarczuk, Olga: Profesor Andrews ve Varšavě (Profesor Andrews w Warszawie in Czech)

Portre of Tokarczuk, Olga

Back to the translator

Profesor Andrews w Warszawie (Polish)


Profesor Andrews był przedstawicielem jednej ze szkół psychologicznych, bardzo ważnej, bardzo głębokiej, mającej przed sobą przyszłość. Jak prawie wszystkie takie szkoły, wywodziła się z psychoanalizy, ale zerwała z korzeniami, opracowała własną metodę, własną teorię, własną historię, własny styl życia, śnienia i wychowywania dzieci. Profesor A. leciał teraz do Polski z torbą książek, z walizką ciepłych rzeczy – powiedziano mu, że grudzień w Polsce jest wyjątkowo mroźny i nieprzyjemny.
Wszystko działo się najzupełniej naturalnie: samoloty startowały, ludzie rozmawiali ze sobą w różnych językach, ciężkie grudniowe chmury wisiały nad ziemią gotowe do zimowej komunii – zesłania na ziemię milionów białych płatków śniegu, każdy dla jednego istnienia.
Godzinę przedtem spojrzał na siebie w lustrach na Heathrow i wydało mu się, że wygląda jak komiwojażer – pamiętał ich z dzieciństwa: chodzili od domu do domu i sprzedawali Biblię. Ale szkoła psychologiczna, którą reprezentował, warta była takiej wyprawy. Polska to kraj inteligentnych ludzi. Chodziło o to, żeby zasiać ziarno i wrócić do domu po tygodniu. Zostawić im książki, czytają przecież po angielsku, więc jakże się będą mogli oprzeć autorytetowi Założyciela.
Profesor, sącząc zrobionego przez stewardesę drinka ze słynnej polskiej wódki, przypominał sobie z zadowoleniem sen, jaki miał noc przed wyjazdem – a sny w jego szkole psychologicznej były papierkiem lakmusowym rzeczywistości. Otóż śniła mu się wrona, bawił się w tym śnie z dużym czarnym ptakiem. Można powiedzieć, tak odważył się przyznać sam przed sobą – pieścił się z wroną jak z małym szczeniakiem. Wrona w systemie znaczeń onirycznych jego szkoły reprezentowała zmianę, coś nowego, dobrego: poprosił więc o drugiego drinka.
Lotnisko w Warszawie było zaskakująco małe i pełne przeciągów. Pogratulował sobie pomysłu zabrania w tę podróż czapki uszanki, którą miał jako pamiątkę jeszcze ze swoich podróży do Azji. Od razu zobaczył swoją Beatrycze – stała przy wyjściu, trzymając przed sobą kartkę z jego nazwiskiem i imieniem. Była nieduża i ładna. Wsiedli do rozklekotanego samochodu i ona, prowadząc nerwowo przez smutne rozwlekłe przestrzenie miasta, przedstawiała mu plan najbliższego tygodnia. Dziś jest sobota, dzień wolny od pracy. Zjedzą razem kolację i on odpocznie. Jutro w niedzielę – spotkanie ze studentami na uniwersytecie. Tak, powiedziała nagle, jest tu trochę nerwowo. Wyjrzał przez okno, ale nie zauważył niczego szczególnego. Potem wywiad do pisma psychologicznego, potem kolacja. W poniedziałek, jeśli chce, może zwiedzić miasto. We wtorek spotkanie z psychiatrami w jakimś instytucie, nie był w stanie zapamiętać szeleszczącej nazwy. W środę jadą do Krakowa na uniwersytet. Szkoła psychologiczna profesora Andrewsa cieszy się tam wielkim poważaniem. W czwartek – Oświęcim, sam o to prosił. Być w Polsce i nie zobaczyć Oświęcimia... Wieczorem powrót do Warszawy. W piątek i sobotę całodniowe warsztaty dla psychologów praktyków. W niedzielę wylot do domu.
Dopiero teraz zorientował się, że nie ma swojej torby z książkami i bielizną. Zawrócili pospiesznie, ale bagaż zniknął. Dziewczyna o imieniu Gosha poszła gdzieś i nie było jej pół godziny. Wróciła z pustymi rękami. Być może torba wróciła do Londynu. To nic, powiedziała, przyjedzie po nią jutro, na pewno się znajdzie. Patrząc przez okno samochodu, nie słuchał jej podnieconej paplaniny; zastanawiał się, co też jeszcze było w torbie – książki, fotokopie artykułów.
Zjedli przyjemną kolację z jej narzeczonym. Jego twarz kryła gęsta broda i okulary. Nie mówił po angielsku, przez co wydał mu się jakiś ponury. Profesor Andrews jadł czerwoną zupę z buraków z małymi pierożkami i uświadomił sobie, że to jest ten słynny „borszcz”, o którym wciąż mówił jego dziadek. Jego dziadek urodził się w Lodz. Dziewczyna ze śmiechem poprawiała go. Powtarzała jak dziecku: „barszcz”, „Łódź”. Jego język był bezradny wobec tych słów.
Czuł się już mocno wstawiony, gdy dotarli w końcu do jakiegoś osiedla pełnego wysokich bloków. Wjechali windą na ostatnie piętro i dziewczyna pokazała mu jego mieszkanie. Była to kawalerka z małą kuchnią wciśniętą między pokój a łazienkę. Korytarz byk tak mały, że nie mieścili się tam we trójkę. Umawiali się jeszcze hałaśliwie na jutro, dziewczyna obiecała przywieźć mu walizkę. Jej narzeczony rozmawiał z kimś przez telefon tajemniczym półgłosem, aż w końcu poszli. Profesor wyczerpany barszczem i alkoholem rzucił się na łóżko i usnął. Spał niespokojnie, chciało mu się pić, ale nie miał siły, żeby wstać. Słyszał jakieś hałasy na klatce schodowej, trzaskanie drzwi, kroki ludzi. Może mu się wydawało.
Obudził się i stwierdził z przerażeniem, że jest jedenasta. Z niesmakiem spojrzał na swoje wymięte ubranie. Wziął prysznic w małej, obskurnej łazience i niestety musiał włożyć nieświeżą bieliznę. Potem szukał w szafkach jakiejś kawy. Znalazł resztki w słoiczku po dżemie. Nie było ekspresu do kawy, więc zaparzył ją sobie wprost w kubku. Była zwietrzała, smakowała jak napar z kory. Telefon milczał, Gosha pewnie odbierała jego torbę. Z kubkiem kawy oglądał książki na półkach, wszystkie po polsku, w brzydkich, szorstkich dla oka okładkach.
Gosha nic dzwoniła, czas płynął powoli przez gęste, przegrzane, senne powietrze. Profesor podszedł do okna i zobaczył przestrzeń poznaczoną równymi bryłami budynków. Wszystkie miały ten sam kolor – szarego, rozbielonego nieba. Nawet śnieg wydawał się szary. Słońce świeciło nieprzekonująco.
Na ulicy stał czołg. Profesor Andrews otworzył okno, tak niesamowity to był widok. W twarz uderzyło go mroźne powietrze. Przy czołgu kręciły się maleńkie sylwetki, niewątpliwie żołnierze. Nagle opanował go niepokój, może kawa była zbyt mocna. Wyszperał w kieszeni karteczkę z numerem telefonu Goshy i układał sobie grzeczne, ale stanowcze pytanie: dlaczego jeszcze się nie odezwała i co z jego torbą. W słuchawce nie było sygnału. Wykręcał numer jeszcze kilka razy. Potem wykręcił numer do Anglii – to samo. Próbował wszystkich numerów, jakie przyszły mu do głowy. Telefon był popsuty, ale przecież pamiętał, że brodaty narzeczony wczoraj z niego dzwonił. Ogarnęła go wściekłość. Szybko ubrał się i zjechał windą na dół. Po godzinie błądzenia między blokami (wydawały się takie same) znalazł wreszcie inny telefon, ale zdał sobie sprawę, że nie ma polskich monet. Tylko dwa banknoty, nawet nic wiedział, czy to dużo, czy mało. Ruszył w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby je rozmienić, ale jedyny mały sklepik, jaki znalazł, wyglądał na całkowicie opuszczony. Była w końcu niedziela. Pomyślał ze strachem, że zrobił niemądrze, wychodząc z domu, ona na pewno usiłowała go znaleźć, może już czekała na niego. Postanowił wracać i zrozumiał, że się zgubił. Nie wiedział, który z bloków jest jego blokiem. Nie pamiętał adresu. Co za lekkomyślność. Co za kraj. Zobaczył jakąś parę staruszków idących pod rękę i ruszył w ich stronę. Alc o co ich zapyta i w jakim języku? Minęli go, patrząc w inną stronę.
Błądził między domami, coraz bardziej zmarznięty i zrozpaczony. Nawet nie wiedział, kiedy zrobiło się ciemno. Trafił jakimś cudem na czołg, przy którym teraz płonął wesoło ogień w metalowym koszu. Żołnierze, którzy mieli broń na plecach, grzali przy nim ręce. Poczuł jakiś atawistyczny lęk i wycofał się szybko w ciemny park, ale dzięki temu czołgowi udało mu się zlokalizować swój blok – pamiętał widok z okna. Z ulgą znalazł się w swoim-cudzym mieszkaniu i zamknął za sobą drzwi na klucz. Była szósta, jego wykład właśnie się zaczął. Bez niego. A może właśnie z nim, może to jest sen, może to jest jakiś dziwny stan świadomości spowodowany zmęczeniem, lotem, pogodą czy kto tam wie jeszcze. Jego szkoła psychologiczna znała takie rzeczy.
Zajrzał do lodówki i znalazł tam kawałek zeschniętego żółtego sera, puszkę pasztetu, masło i dwa jajka. Na widok jedzenia żołądek przejął władzę nad systemem nerwowym profesora Andrewsa. Za chwilę wesoło skwierczał omlet. Największym prezentem, jaki profesor dostał tego dziwacznego dnia od życia, była butelka Johnny’ego Walkera, którą kupił jeszcze na Heathrow. Nalał sobie teraz pół szklanki i wypił prawie duszkiem.
Następnego dnia obudził się wcześnie, dopiero szarzało. Leżał nagi w łóżku – postanowił szanować swoje ubranie i nie spać w bieliźnie – kto wie, na ile miała mu starczyć. Odczekał do siódmej i delikatnie podniósł słuchawkę telefonu. Nic. Telefon nie naprawił się, choć profesor miał taką dziecinną nadzieję. Czasem z rzeczywistością, która jest zresztą tylko projekcją psyche (tak utrzymywano w jego szkole psychologicznej), dzieją się dziwne rzeczy. Nalał sobie wody do wanny i leżąc w przyjemnym gorącu, obmyślił plan działania. Kupi plan miasta, znajdzie ambasadę. Potem wszystko będzie już proste. I zakupy, musi zjeść coś porządnego. Pełen wigoru ubrał się i zjechał na dół. Ruszył w stronę czołgu – stał przy jakiejś chyba głównej ulicy. Czołgu nie było. Za to ulicą przejechały wozy opancerzone, jeden za drugim, ze złowrogim warkotem. Przechodnie patrzyli na nie z jakimś dziwnym wyrazem twarzy. Z werwą zaczepił jednego z nich – mężczyznę w jego wieku niosącego wypchaną siatkę. Od razu, po spojrzeniu, poznał, że ten go nie rozumie. Skończył jednak swoje pytanie. Tamten bezradnie podniósł i opuścił ramiona. Profesor przeprosił go grzecznie i poszedł dalej tam, gdzie, jak mu się wydawało, słyszał szum wielu samochodów. Znalazł się przy dwupasmowej jezdni. Rzadko przejeżdżały nią samochody i czerwone autobusy. Nie wiedział, gdzie się zatrzymują, dokąd jadą, czy znalazł się w centrum czy na peryferiach.
Postanowił posłuchać instynktu – była to jedna z ważniejszych przesłanek w szkole psychologicznej, którą reprezentował – słuchać instynktu, intuicji, przeczucia. Szedł chodnikiem, coraz bardziej zmarznięty, aż dotarł do placu, z którego promieniście odchodziły ulice. Było podejrzanie pusto, jakby nastało święto, a przecież to był poniedziałek czy wtorek. Z podnieceniem zauważył znajome słowo wśród rzadkich szyldów: BAR. Otworzył drzwi. Przez chwilę nic nie widział, bo szkła jego okularów pokryła mleczna warstewka pary. Przetarł je chusteczką i ujrzał ponure pomieszczenie z kilkoma obskurnymi stolikami. Przy jednym siedziała stara bezzębna kobieta. Nic nie jadła. Po prostu siedziała i patrzyła w szybę. Za kontuarem stała postawna dziewczyna w poszarzałym fartuchu. Nigdzie nie było śladów jedzenia, więc pomyślał, że może słowo BAR znaczy co innego po polsku niż po angielsku. Chrząknął niepewnie. Dziewczyna powiedziała coś do niego. Zapytał, czy mógłby coś zjeść. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Nie rozumiała go. Po chwili niezręcznego milczenia z zażenowaniem pokazał palcem na swoje otwarte usta. „Eat, eat, food”, powiedział. Dziewczyna chwilę się zastanawiała, a potem zniknęła w półotwartych drzwiach. Wróciła z inną, starszą. Zawstydzony powtórzył jeszcze raz ten prosty gest. Kobiety zaczęły mówić coś do siebie szybko i gwałtownie. Wskazały mu stolik i za chwilę postawiły na nim: jedna zupę, druga talerz z dziwnymi kluskami.
Stały nad nim przez chwilę, aż upewniły się, że jedzenie znika w jego ustach. Było niedobre, bez smaku, a głód profesora ulotnił się. Pogrzebał widelcem wśród klusek i otarł usta papierową serwetką. Podszedł do kontuaru i podał dziewczynie banknot. Wydała mu sporą resztę, tak przynajmniej myślał – dużo banknotów i wiele monet. Wyszedł na ulicę, chcąc zapomnieć ten BAR. Czuł się ośmieszony, czuł się żałosny. Zapragnął znowu znaleźć się w domu na jedenastym piętrze, telefon na pewno się naprawił. Zobaczył autobus, który nadjeżdżał z przeciwnej strony i zatrzymał się kilkadziesiąt metrów od niego. Ludzie, przepychając się, wysiadali i wsiadali. Profesor w nagłym impulsie wskoczył do środka. Ruszyli. I nagle zrobiło mu się gorąco, bo autobus wcale nie pojechał tam, gdzie wydawało mu się, że powinien. Sprytnie zakręcił na placu i wjechał w jakiś krótki tunel, a potem nagle znalazł się na moście i profesor Andrews zobaczył w dole rzekę, którą płynęła leniwie lodowa kra. Wydawało mu się, że ludzie patrzą na niego z wrogością, więc usiłował się uspokoić, nie dać po sobie poznać, że nieoczekiwany postępek autobusu przestraszył go. Poza tym nie skasował biletu. Jeżeli na ulicach stoją żołnierze, to za to można pójść do więzienia. Tak, słyszał o takich przypadkach, kiedy ludzie przepadali na zawsze w więzieniach Azji. Wyskoczył z ulgą na najbliższym przystanku i od razu ruszył z powrotem. Strasznie wiało. Musiał zawiązać pod brodą troki czapki uszanki. Nos prawie mu odmarzł. Dotarł wreszcie do znajomego placu i odnalazł drogę do domu. Z zimna nie czuł palców, prawie biegł. Na ulicy zobaczył jakąś bardziej niż inne oświetloną wystawę. Podszedł do niej bardziej z tęsknoty do światła i kolorów niż z ciekawości. To był sklep, normalny sklep, gdzie na półkach stało mnóstwo kolorowych towarów. Widział przez wzmocnioną kratami szybę alkohole ze znajomymi etykietkami, puszki, słodycze, ubrania, zabawki. Nie było jeszcze późno, ale sklep był zamknięty. Usiłował odcyfrować tabliczkę z godzinami otwarcia. Zrozumiał, że sklep powinien być otwarty, ale był zamknięty. Patrzył przez szybę rozczarowany. Gdy tak stał, minął go jakiś człowiek, który niósł mizerną choinkę. Powiedział coś do profesora i zaśmiał się. Profesor odwzajemnił uśmiech, ale mężczyzna minął go i zniknął.
Człowiek niosący drzewko. To był jakiś omen, profesor nie wiedział jaki, bo nagle jego rozum odwykł od myślenia symbolicznego, psychologicznego, jasnego. Przez jego umysł galopowały teraz porwane, niekompletne emocje. Na przykład gniew, który zaraz zmieniał się w dziecięcą rozpacz. A potem nagle ogarniał go wewnętrzny, cichy śmiech. Demoniczny. Profesor Andrews był mistrzem w obserwowaniu własnych emocji, długo się tego uczył. Tutaj jednak ta umiejętność wydała mu się czymś zupełnie zbędnym. Zdał sobie jeszcze sprawę, że od dwóch dni nie powiedział żadnego sensownego zdania oprócz tego, którym zaczepił przechodnia, i żałosnego „Eat, eat, food”.
Następnego dnia, gdy upewnił się, że telefon wciąż nie działa, znalazł czynny mały sklep na swoim osiedlu. Ten sklep był inny. Były tam tylko butelki z jasnym płynem, może wódką, i słoiczki z musztardą. Właśnie układano na półkach słoiki z sałatką buraczaną. Uznał, że musi kupić to, co jest. Gdy wychodził, przywieźli właśnie chleb i sklep zapełnił się w ciągu kilku minut. Ustawił się w ogonku i sprzedawczyni bez pytania podała mu bochenek; zapłacił i odszedł. Widocznie jednak ciągnęło go do ludzi, pociągał go ciepły tłum ustawiony w długie kolejkowe wężyki, bo nie chciało mu się wracać od razu do ciasnej i pustej kawalerki. Stanął przy blaszanych stołach ustawionych wprost na chodniku, przed którymi ludzie posłusznie stali w ogonku. Patrzył na ich twarze, szukał wśród nich Goshy, może gdzieś tu była. Ludzie milczeli złowrogo. Byli poważni, spięci, jakby niewyspani.
Przytupywali. Najbardziej ponury naród świata. A mimo to przystanął koło nich. Nie, nie dlatego, że ich potrzebował, ale dlatego, że płynęło od nich zwyczajne ludzkie ciepło. Mroźne powietrze topniało od ich oddechów. Patrzył na opatulone sprzedawczynie, które odławiały z wielkich beczek dorodne szare karpie. Rzucały je wprost na wagę. Ryby trzepotały się na mrozie. Sprzedawczynie pytały każdego z kupujących: brzmiało to jak refren, jak mantra. Ucho profesora Andrewsa złapało melodię tej kantyczki i teraz śpiewało mu w głowie: „Żywą czy na miejscu?” Profesor mógł się tylko domyślać znaczenia. Gdy kupujący potakująco kiwał głową, sprzedawczyni waliła w łeb ryby odważnikiem. Ryby znajdowały swoje miejsce spoczynku w rozdziawionych nicianych siatkach.
Przeszedł go dreszcz. Miał wrażenie, że bierze udział w religijnym rytuale. Zabijanie ryby. „Żywą czy na miejscu?”, te powtarzane słowa hipnotyzowały go. Zapragnął nagle włączyć się w tę okrutną powtarzalność i odejść z martwą rybą w siatce, jak wszyscy. Bezwiednie stanął w ogonku, ale gdy zobaczył mały, czteroosobowy oddział żołnierzy z psem, otrzeźwiał. Zawstydził się nawet. Ludzie w milczeniu odwrócili wzrok od żołnierzy. Patrzyli teraz na własne stopy albo gdzieś w powietrze. Profesor z rozpaczą pomyślał o swoim londyńskim gabinecie, o książkach i cieple elektrycznego kominka.
Pod jego blokiem na parkingu sprzedawano bożonarodzeniowe choinki. Ustawiła się do nich kolejka, ale dużo mniejsza niż tamta. Więc kupił choinkę. Szedł teraz z nią pod pachą do domu, wyglądał tak samo jak wszyscy. Sprawiło mu to nagłą radość. Pogwizdywał. Wjechał do swojego cudzego mieszkania, usiadł w płaszczu i uszance przy stole i otworzył butelkę z jasnym płynem. To był ocet. „Mój Boże – pomyślał – niemożliwe, żeby to działo się naprawdę. Mam epizod psychotyczny. Coś mi się stało niedobrego”. Starał się znaleźć ten punkt w czasie, kiedy to mogło się zacząć, ale jego rozum opierał się przed myśleniem. Wszystko, co sobie przypomniał, to apetyczne sandwicze w samolocie.
Profesor dziwił się sam sobie, że tak dużo myślał o jedzeniu; jego umysł przyjmował te myśli nieporadnie – był przyzwyczajony, że rozsiadały się w nim jak w wygodnych kanapach, kształtne idee, abstrakcyjne pojęcia. A teraz pamięć profesora zajął obraz sklepu za kratami z półkami pełnymi towarów. „To śmieszne, to niebywałe”, myślał profesor, jak to on, z jakimś rozbawieniem, a zaraz potem z prawdziwym przerażeniem. Postawił choinkę pod ścianą w pokoju i przyglądał się jej cienkim delikatnym gałązkom. Z niechęcią zdał sobie sprawę, że musi coś zrobić, musi zacząć działać.
Spakował do walizki swoje rzeczy, zgasił światło, obrzucił jeszcze przedpokój ostatnim spojrzeniem i zatrzasnął drzwi. Zjechał windą na dół i usiłował teraz wrzucić do skrzynki na listy klucz od mieszkania. Był zdecydowany na wszystko. Musi znaleźć ambasadę. Nie ma innego wyjścia. Przed domem natknął się na otyłego czerwonego na twarzy mężczyznę, który pomimo zimna odgarniał szuflą śnieg. Mężczyzna ukłonił się nieznacznie i powiedział coś, pewnie pozdrowienie. Profesor Andrews poczuł niespodziewany przypływ energii i nie dbając o nic, sam sobą zaskoczony, opowiedział mu o ostatnich dwóch dniach. Że mieszka na górze, bo przyjechał z Londynu na wykłady, że jego przewodniczka miała zadzwonić, ale telefony się popsuły, że czołg na dworze, zamknięty sklep, autobus, choinka, ocet w szklance. Tamten stał i patrzył uważnie na jego usta. Jego twarz nic nic wyrażała.
Potem jakoś znalazł się w małym, wypełnionym przedmiotami mieszkaniu. Z trudem dało się w nim poruszać. Siedział przy niskim stoliczku, pił herbatę ze szklanki z plastikowym uchwytem i raz po raz podnosił napełniany skwapliwie kieliszek. Wódka miała dziwny owocowy smak. Była tak mocna, że po każdym łyku profesorowi boleśnie ściskał się przełyk. Słyszał siebie, jak opowiada mężczyźnie i jego żonie (zaraz, otyła i różowa, pojawiła się z gorącą kiełbasą rozłożoną apetycznie na talerzu) o swojej szkole psychologicznej, o Założycielu, o przeczuciach, w jaki sposób funkcjonuje ludzka jaźń. A potem ogarnął go ten nagły niepokój, przypomniała mu się ambasada, więc bełkotliwie zaczął powtarzać to jedno słowa: „Embassy”, „British embassy”. „War”, odpowiedział mu na to mężczyzna i w obie ręce chwycił powietrze tak, że prawie zmaterializowało się w karabin. Mężczyzna przysiadł, zmrużył oczy i wydał dźwięk naśladujący strzelanie. Ostrzelał pełne wiszących paprotek ściany. „War”, powtórzył. Profesor chwiejnie ruszył do toalety i znalazł się w drzwiach kuchni. Na stole stała skomplikowana chemiczna aparatura pełna rurek i kraników. Od ostrego zapachu zrobiło mu się niedobrze. Delikatne dotknięcie gospodarza skierowało go do łazienki. Profesor zamknął za sobą drzwi, a gdy się odwrócił, zobaczył w wannie wielką pływającą rybę. Była żywa. Nie wierzył własnym oczom. Trzymał się za guzik u spodni i patrzył prosto w jej płaskie podwodne oko. Czuł się uwięziony jej wzrokiem. Ryba leniwie poruszała ogonem. Nad wanną suszyło się pranie. Stał tak chyba z kwadrans, nie mogąc się ruszyć, aż zaniepokojony gospodarz zaczął dobijać się do drzwi. „Szszsz...”, uciszał go profesor. Patrzyli sobie w oczy z tą rybą. Było to przerażające i przyjemne zarazem, pełne sensu i jednocześnie absurdalne. Bał się i w jakiś dziwny sposób czuł się szczęśliwy. Ryba była żywa, poruszała się, grubymi wargami wypowiadała jakieś niesłyszalne słowa. Profesor Andrews oparł się o ścianę i przymknął oczy. Ach, zostać w tej maleńkiej łazience, w brzuchu wielkiego bloku, w środku wielkiego mroźnego miasta, być pozbawionym słów, nie rozumieć i nie być rozumianym. Patrzeć w sam środek płaskiego, cudownie okrągłego rybiego oka. Nie ruszać się stąd.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i profesor wpadł w ciepłe, mocne ramiona gospodarza. Przytulił się do niego jak dziecko. Szlochał.
Po chwili jechali taksówką przez zalane zimnym słonecznym blaskiem miasto. Profesor Andrews trzymał na kolanach swoją walizkę. Potem, gdy żegnał się z otyłym mężczyzną pod bramą ambasady, tamten pocałował go w oba nie golone od dwóch dni policzki. Co profesor mógł mu powiedzieć na pożegnanie? Chwilę ustawiał nieposłuszny, pijany język, a potem wyszeptał niepewnie: „Żywą czy na miejscu?”. Polak spojrzał na niego zdziwiony. „Żywą”, odpowiedział.


PublisherWałbrzych, Wydawnictwo Ruta
Source of the quotationOlga Tokarczuk: Gra na wielu bębenkach, p. 217–230.

Profesor Andrews ve Varšavě (Czech)

Profesor Andrews byl představitel jedné velice vý­znamné a velice hluboké psychologické školy, která před sebou měla velkou budoucnost. Jako téměř všechny ta­kové školy vycházela s psychoanalýzy, ale od svých koře­nů se odpoutala a vypracovala si vlastní metodu, vlastní teorii, vlastní dějiny, vlastní způsob života, snění a vý­chovy dětí. Nyní profesor A. letěl do Polska, s taškou pinou knih a kufrem teplého oblečení — bylo mu to­tiž řečeno, že prosinec je v Polsku mimořádně mrazivý a nepříjemný.
Všechno probíhalo úpině normálně: letadla startova­la, lidé spolu hovořili v nejrůznějších jazycích, těžké prosincové mraky visely nízko nad zemí připravenou k zim­nímu přijímání — brzy se na ni z mraků snesou miliony bílých sněhových vloček, pro každou bytost jedna.
Hodinu předtím se zahlédl v zrcadlech na letišti v Heathrow a zdálo se mu, že vypadá jako obchodní cestující, které si pamatoval z dětství: chodili od domu k domu a prodávali Bibli. Ale psychologická škola, kte­rou reprezentoval, za tu výpravu stála. Polsko je země in­teligentních lidí. Šlo o to zaset zrnko a za týden se vrátit zase domů. Nechat jim tam knihy, čtou přece anglicky, takže autoritě Zakladatele nebudou moci vzdorovat.
Profesor usrkával drink, který mu letuška připravila z proslulé polské vodky, a spokojeně vzpomínal na sen, který se mu zdál noc před odletem — a sny v pojetí jeho psychologické školy představovaly lakmusový papírek skutečnosti. Zdál se mu sen o vráně, hrál si v tom snu s velkým černým ptákem. Dalo by se říci — sám sobě se to odvážil přiznat — že se s tou vránou mazlil jako s malým štěnětem. Vrána v systému oneirických význa­mů jeho školy znamenala změnu, něco nového a dob­rého: takže si dal ještě jeden drink.
Letiště ve Varšavě bylo překvapivě malé a piné prů­vanu. Gratuloval si, že ho napadlo vzít si na tu cestu
ušanku, kterou si přivezl na památku ze svých cest do Asie. Svou Beatrici uviděl hned — stála u východu a držela cedulku s jeho jménem a příjmením. Byla drobná a hezká. Nasedli do rozhrkaného auta a jeli přes ponurá, rozvleklá městská prostranství, a ona mu, zatímco nervózně řídila, nastiňovala program budoucího týdne. Dnes je sobota, to je volný den. Povečeří spolu a on si odpočine. Zítra, v neděli, je setkání se studenty na univerzitě. Ano, řekla najednou, je tady trošku napjatá atmosféra. Podíval se oknem ven, ale, ničeho zvláštního si nevšiml. Potom udělá rozhovor pro psy chologický časopis, potom bude večeře. V pondělí si může, jestli bude chtít, prohlédnout město. V úterý bude setkání s psychiatry v jakémsi ústavu — jeho,  ševelivý název si nebyl s to zapamatovat. Ve středu jedou na univerzitu do Krakova. Tam se psychologická škola profesora Andrewse těší velké vážnosti. Ve čtvrtek — Osvětim, sám o to žádal. Být v Polsku a nevidět Osvětim... Večer návrat do Varšavy. V pátek a v sobotu jsou celodenní workshopy pro praktikující  psychology. V neděli odlet domú.
Teprve teď si uvědomil, že nemá svou tašku s knihami a s prádlem. Rychle se vrátili, ale taška byla ta tam. Dívka, která se jmenovala Gosha, někam odešla a byla pryč půl hodiny. Vrátila se s prázdnýma rukama. Třeba se taška vrátila do Londýna. To nic, řekla, zajedu sem pro ni zítra, určitě se najde. Díval se ven z okna, a aniž by věnoval pozornost jejímu vzrušenému brebentění, uvažoval, co všechno v té tašce ještě bylo — knihy, fotokopie článků.
Byli na příjemné večeři s jejím snoubencem. Obličej mu zakrývaly husté vousy a brýle. Nemluvil anglicky, vzhledem k čemuž mu připadal jakýsi ponurý. Profe­sor Andrews jedl polévku z červené řepy s malými pirožky a uvědomil si, že to je ten proslulý „boršč“, o kterém pořád mluvil jeho dědeček. Jeho dědeček se narodil v Lodz. Dívka ho se smíchem opravovala. Jako malému dítěti mu opakovala: „baršč“. „Lodž“. Jeho jazyk si s těmi slovy nedokázal poradit.
Byl notně pod parou, když konečně dorazili na jakési sídlišté plné vysokých domů. Výtahem vyjeli do posledního poschodí a dívka mu ukázala jeho byt. Byla to garsonka s malou kuchyňkou vmáčknutou mezi pokoj a koupelnu. Chodbička byla tak malá, že se tam všichni tři naráz nevešli. Hlučně se ještě domlouvali na zítřek, dívka mu slibovala, že mu přiveze jeho tašku. Snoubenec mluvil s někým tajemným, tlumeným hlasem po ťelefonu, a nakonec odešli. Profesor vyčerpaný barščem a alkoholem padl na postel a usnul. Spal neklidně, měl žízeň, ale neměl sílu vstát a jít se napít. Slyšel nějaké povykování na schodišti, bouchání dveřmi, lidské kroky. Ale možná se mu to jen zdálo.
Probudil se a s hrůzou zjistil, že už je jedenáct. Znechucenĕ se podíval na svoje zmačkané šaty. Osprchovál se v malé obskurní koupelně a musel si bohužel zas navléknout svoje špinavé prádlo. Potom ve skříňkách v kuchyňské lince hledal nějakou kávu. Našel jí trošku ve skleničce od marmelády. Nebyl tady žádný kávovar, takže si ji zalil přímko v hrnku. Byla vyčichlá a chutnala jako vývar z kůry. Telefon mlčel. Gosha určitě sháně­la jeho tašku. S hrnečkem v ruce si prohlížel knížky na policích, všechny byly polské, v ošklivých, na pohled ne­příjemných vazbách.
Gosha nevolala a čas pomalu plynul hustým, přehřá­tým a ospalým vzduchem. Profesor přistoupil k oknu a uviděl prostranství rovnoměrně zaplněné stejnými kostkami budov. Všechny měly tu samou barvu — barvu šedého nebe s nádechem do běla. Dokonce i sníh se zdál být šedý. Slunce nepřesvědčivě svítilo.
Na ulici stál tank. Profesora Andrewse ten pohled tak vyvedl z míry, že otevřel okno. Do obličeje mu vrazil mra­zivý vzduch. Kolem tanku se motaly malinké postavič­ky, nepochybně vojáci. Najednou se ho zmocnil neklid, možná ta káva byla moc silná. Vyhrabal z kapsy lísteček
s Goshiným telefonním číslem a v duchu si sestavoval zdvořilý, leč rázný dotaz: proč se ještě neozvala a co je s jeho taškou. Sluchátko bylo hluché. Vytáčel číslo něko­likrát po sobě. Potom vytočil číslo do Anglie — zase nic. Zkoušel všechna čísla, která ho napadla. Telefon byl pokažený, ale on si přece pamatoval, že ten vousatý snou­benec z něho včera volal. Vjel do něho vztek. Bleskově se oblékl a výtahem sjel dolů. Po hodině bloudění mezi paneláky (připadaly mu všechny stejné) našel konečně jiný telefon, ale uvědomil si, že nemá žádné polské min­ce. Měl jenom dvě bankovky, a vlastně ani nevěděl, jestli je to málo, nebo moc. Vydal se hledat místo, kde by si je mohl rozměnit, ale jediný malý obchod, který našel, vy­padal úpině prázdný. Byla koneckonců neděle. Začal se obávat, že udělal hloupost, když odešel z domu, ona se ho určitě snaží najít, možná už tam na něho čeká. Rozho­dl se, že se vrátí, a došlo mu, že se ztratil. Nevěděl, který panelák je ten jeho. Adresu si nepamatoval. Taková leh­komyslnost. To je ale země. Uviděl nějaké staré manžele, kteří šli zavěšeni jeden do druhého, a pustil se směrem k nim. Ale na co se jich zeptá a v jakém jazyce? Přešli ko­lem s pohledy odvrácenými na druhou stranu.
Bloudil mezi domy, čím dál tím promrzlejší, čím dál zoufalejší. Ani si nevšiml, kdy se setmělo. Nějakým zázrakem natrefil na tank, u kterého teď vesele plápolal oheň v kovovém koši. Vojáci s puškami přes rameno si u něho hřáli ruce. Zachvácen jakýmsi atavistickým dě­sem rychle zacouval do temného parku, ale díky tanku se mu podařilo najít jeho panelák — pohled z okna si pamatoval. S pocitem úlevy se ocitl ve svém-cizím bytě a zamkl za sebou na klíč. Bylo šest hodin, právě začala jeho přednáška. Bez něho. Ale možná že s ním, možná je to nějaký sen, možná je to nějaký zvláštní stav vědo­mí, vyvolaný únavou, letem, počasím a kdo ví čím ještě. Jeho psychologická škola takové věci znala.
Podíval se do ledničky a našel tam kousek okoralého sýra, malou plechovku paštiky, máslo a dvě vajíčka. Při pohledu na jídlo se vlády nad nervovým systémem pro­fesora Andrewse zmocnil žaludek. Za chvilku na pánvičce vesele prskala omeleta. Nejlepší dárek, jaký profesor toho podivného dne od života dostal, byla láhev John­nyho Walkera, kterou si koupil ještě v Heathrow. Nalil si půl sklenky a téměř na jeden lok ji vyprázdnil.
Příští den se probudil časně, teprve svítalo. V poste­li ležel nahý, protože si řekl, že si šaty bude šetřit a nebude spát v prádle — kdo ví, jak dlouho mu mělo ještě vydržet. Počkal do sedmi a potom opatrně zvedl slu­chátko telefonu. Nic. Telefon pořád nefungoval, navzdo­ry profesorově bláhové naději. Se skutečností, která je ostatně pouze projekcí psyché (jak tvrdila jeho psycho­logická škola), se občas dějí prazvláštní věci. Napustil si vodu do vany, a zatímco ležel v příjemně horké lázni, promýšlel si plán další činnosti. Koupí si mapu města a najde velvyslanectví. Potom už bude všechno jedno­duché. A nakoupí, musí sníst něco pořádného. Pln elá­nu se oblékla sjel dolů. Vyrazil směrem k tanku — stál nejspíš na nějaké hlavní ulici. Tank byl pryč. Ulicí zato projížděly obrněné vozy, jeden za druhým, a zlověstně vrčely. Chodci je sledovali s jakýmsi podivným výrazem ve tvářích. Energicky jednoho z nich oslovil — muže asi tak v jeho věku, který nesl nacpanou síťovku. Z jeho po­hledu okamžitě pochopil, že mu nerozumí. Přesto svou otázku dopověděl. Člověk bezradně vytáhla zase spustil ramena. Profesor se mu zdvořile omluvila šel dál tím směrem, kde, jak se mu, zdálo, slyšet hučet spoustu aut. Ocitl se u čtyřproudé silnice. Ojediněle po ní jezdila auta a červené autobusy. Nevěděl, kde zastavují, ani kam je­dou, jestli se nachází v centru, nebo na periferii.
Řekl si, že se bude řídit instinktem — to byla jedna z nejdůležitějších premis psychologické školy, kterou reprezentoval — řídit se instinktem, intuicí, citem. Šel po chodníku, čím dál promrzlejší, až dorazil na náměstí, z něhož se paprskovitě rozbíhaly ulice. Bylo podezře­le prázdné, jako kdyby byl nějaký svátek, ale bylo pře
ce pondělí nebo úterý. Mezi ojedinělými vývěsními ští­ty s radostným vzrušením postřehl známé slovo: BAR. Otevřel dveře. Chvilku nic neviděl, protože skla jeho brýlí se potáhla mléčně bílou vrstvičkou páry. Otřel je kapesníkem a spatřil ponurou místnost s několika ob­skurními stolky. U jednoho seděla stará bezzubá žena. Nic nejedla. Prostě jen tak seděla a civěla z okna. Za ba­rovým pultem stála urostlá dívka v zašedlé zástěře. Po jídle nebylo nikde ani stopy, takže ho napadlo, že slovo BAR možná v polštině znamená něco jiného než v an­gličtině. Nesměle zakašlal. Dívka mu něco řekla. Ze­ptal se, jestli by mohl dostat něco k jídlu. Udiveně se na něho podívala. Nerozuměla mu. Po chvilce rozpači­tého mlčení ostýchavě ukázal prstem na svoje otevře­ná ústa. ,Eat, eat, food,“ řekl. Dívka se chvíli rozmýš­lela a potom zmizela za pootevřenými dveřmi. Vrátila se s další, o něco starší ženou. Zahanbeně ještě jednou zopakoval svoje prosté gesto. Ženy spolu začaly rych­le a prudce mluvit. Ukázaly mu na stolek a za chvilku před něho postavily jedna polévku a druhá talíř s něja­kými podivnými noky.
Chvilku nad ním stály, dokud se neujistily, že jídlo mizí v jeho ústech. Nebylo dobré, nemělo žádnou chuť, a profesorův hlad byl rázem ten tam. Vidličkou se v no­cích trochu porýpal a otřel si ústa papírovým ubrouskem. Přistoupil k pultu a podal dívce bankovku. Dala mu hromadu peněz nazpátek — aspoň mu to tak při­padalo — spoustu bankovek a plno mincí. Vyšel na ulici a chtěl na BAR co nejrychleji zapomenout. Měl pocit, že se ztrapnil, cítil se uboze. Zatoužil být zase v tom bytě v jedenáctém poschodí, telefon už určitě funguje. Uvi­děl autobus, který přijížděl z opačné strany a zastavil pár desítek metrů od něho. Lidé se tlačili, vystupovali a nastupovali. Profesor hnán náhlým popudem nasko­čil dovnitř. Autobus se dal do pohybu. Profesora polilo horko, protože vůbec nejel tam, kam se mu zdálo, že by jet měl. Na náměstí bleskurychle zatočil a vjel do jakéhosi krátkého tunelu, a potom se najednou ocitl na mostě a profesor Andrews uviděl dole řeku, po které pomalu plula ledová kra. Zdálo se mu, že lidé na něho hledí nevraživě, a snažil se uklidnit, nedat na sobě znát, že ho ten nepředvídaný manévr autobusu vyděsil. Kromé toho si neorazil jízdenku. A jestliže na ulicích stojí vojáci, mohl by za to jít i do vězení. Ano, slyšel o tako­vých případech, kdy lidé navždy zmizeli v asijských vě­zeních. S pocitem úlevy na nejbližší zastávce vyskočil a bez meškání se vydal nazpátek. Strašně fučelo. Mu­sel si pod bradou zavázat tkaničky svojí ušanky. Nos mu div neumrzl. Konečně dorazil na známé náměstí a našel cestu domů. Nohy ho tak zábly, že necítil prsty, a skoro utíkal. Na ulici uviděl nějakou výlohu, která svítila víc než ostatní. Šel k ní blíž, spíš z touhy po světle a po barvách než ze zvědavosti. Byl to obchod, normální obchod, ve kterém na policích stála spous­ta barevného zboží. Přes skleněnou tabuli chráněnou mřížemi viděl láhve tvrdého alkoholu se známými vi­nětami, konzervy, sladkosti, oblečení a hračky. Nebylo ještě pozdě, ale měli už zavřeno. Pokoušel se rozluštil cedulku s otvíracími hodinami. Pochopil, že by mělo být otevřeno, ale bylo zavřeno. Zklamaně hleděl přes sklo výlohy. Zatímco tam tak stál, prošel kolem něho člověk s opelichaným vánočním stromečkem. Něco pro­fesorovi řekla zasmál se. Profesor úsměv opětoval, ale muž ho minul a zmizel.
Člověk se stromečkem. To bylo nějaké znamení, pro­fesor nevěděl jaké, protože jeho mozek si najednou odvykl myslet symbolicky, psychologicky, jasně. Jeho myslí teď pádily potrhané, nesouvislé emoce. Například hněv, který se vzápětí měnil v dětinské zoufalství. A pak ho náhle naplňoval tichý vnitřní smích. Démonický. Pro­fesor Andrews byl mistr v pozorování vlastních emocí, dlouho se to učil. Tady mu však ona dovednost připa­dala jako zhola zbytečná. Ještě si uvědomil, že už dva dny neřekl žádnou smyslupinou větu, kromě té, s níž
se obrátil na kolemjdoucího chodce, a onoho ubohého „Eat, eat, food.“
Příští den, poté co se přesvědčil, že telefon stále ne­funguje, našel malý otevřený obchod na svém sídlišti. Tento obchod byl úplně jiný. Byly tam jenom láhve s ně­jakou světlou tekutinou, možná to byla vodka, a sklenič­ky s hořčicí. Do polic zrovna rovnali sklenice s nakláda­nou červenou řepou. Pochopil, že musí koupit to, co je. Když už odcházel, přivezli chleba, a obchod byl během několika minut plný. Postavil se do fronty a prodavač­ka mu bez ptaní podala jeden bochník, zaplatil a šel. Bylo však vidět, že ho to táhne k lidem, přitahoval ho ten teplý dav seřazený do dlouhých, hadovitých řad, ne­chtělo se mu hned zas vracet do cé malé prázdné gar­sonky. Zastavil se u plechových stolů rozložených přímo na chodníku, u kterých lidé poslušně stáli ve frontách. Díval se na jejich tváře, hledal mezi nimi Goshu, mož­ná tady někde je. Lidé zlověstně mlčeli: Byli vážní, napjatí, vypadali jaksi nevyspale.
Podupávali. Toto je ten nejponuřejší národ na světě. Přesto se u nich zastavil. Ne, ne proto, že by
je potřeboval, ale proto, že z nich vycházelo obyčejné lidské tep­lo. Mrazivý vzduch v jejich dechu roztával. Díval se na zachumlané prodavačky, které ve velkých kádích lovily macaté šedé kapry. Házely je rovnou na váhu: Ryby se­bou na mrazu mrskaly. Prodavačky se každého zákazní­ka něco ptaly — znělo to jako refrén, jako mantra. Ucho profesora Andrewse ten popěvek zachytilo a teď mu zněl v hlavě: „Živou, nebo klepnout?” Profesor se mohl jen dohadovat, co znamená. Když zákazník souhlasně při­kývl, prodavačka vzala závažím rybu po hlavě a ryba na­šla věčné spočinutí v rozevřené nicěné síťovce.
Přejel mu mráz po zádech. Měl pocit, že se účastní ně­jakého posvátného rituálu. Zabíjení ryby. „Živou, nebo klepnout?” ta neustále opakovaná slova ho hypnotizova­la. Najednou se zatoužil státsoučástí toho krutého opakování a odejít s mrtvou rybou v síťovce tak jako všichni. Automaticky se postavil do fronty, ale najednou uviděl
čtyři vojáky se psem a rychle se vzpamatoval. Dokonce se trošku zastyděl. Lidé od vojáků mlčky odvraceli oči. Hleděli si pod nohy, nebo někam do vzduchu. Profesor sis pocitem zoufalství vzpomněl na svou londýnskou pracovnu, na knihy a na teplo elektrického krbu.
Na parkovišti vedle jeho paneláku prodávali vánoční stromečky. Taky na ně stála fronta, ale mnohem kratší než na kapry. Takže si koupil stromeček. Se stromkem v podpaží kráčel k domu a vypadal přesně jako všichni ostatní. To ho naplnilo nečekanou radostí. Začal si pískat. Vyjel do svého cizího bytu, v kabátě a v ušance si sedl ke stolu a otevřel láhev se světlou tekutinou. Byl to ocet. „Bože můj,” pomyslel si, „to přece není možné, aby se toto dělo doopravdy. Mám psychotickou ataku. Děje se se mnou něco zlého.” Snažil se najít onen bod v čase, kdy to všechno mohlo začít, ale jeho mozek od­mítal myslet. Jediné, na co si byl schopen vzpomenout, byly chutné sendviče v letadle.
Profesor sám nad sebou nevycházel z údivu — jak to, že pořád myslí jen na jídlo; jeho mozek si s takovými myšlenkami nevěděl rady — byl zvyklý, že se v něm jak v pohodlných křeslech usazovaly krásně vystavěné idey a abstraktní pojmy. A teď profesorovu mysl beze zbyt­ku okupoval obraz zamřížovaného obchodu s policemi plnými zboží. „To je směšné, to je nepravděpodobné,” říkal si profesor mírně pobaven, jak už to měl ve zvy­ku, a vzápětí nato s nefalšovaným zděšením. Stromeček postavil v pokoji ke zdi a prohlížel si jeho tenké jemné větvičky. S nechutí si uvědomil, že musí něco udělat, že musí začít jednat.
Sbalil do kufru svoje věci, zhasl světlo, posledním po­hledem přelétl předsíňku a zabouchl za sebou dveře. Výtahem sjel dolů a tam se snažil hodit do schránky na dopisy klič od bytu. Byl odhodlán úplně ke všemu. Musí najít velvyslanectví. Jiné východisko není. Před domem narazil na otylého muže s červeným obličejem, který ačkoli byla taková zima, lopatou odklízel z chodníku sníh. Muž se neznatelně uklonil a něco řekl, nejspíš na pozdrav. Profesor Andrews pocítil nenadálý příliv ener­gie a už bez ohledu na cokoli, sám sebou poněkud pře­kvapen, vylíčil muži ty poslední dva dny. Že bydlí na­hoře, že přijel z Londýna, aby tady přednášel, že jeho průvodkyně mu měla zavolat, ale telefony že nefungují, řekl mu o tom tanku tam venku, o zavřeném obchodě, o autobusu, o vánočním stromku, o octu v láhvi. Muž stála pozorně sledovat jeho ústa. Jeho tvář nevyjadřo­vata vůbec nic.
Potom se najednou ocitl v malém bytě přeplněném různými věcmi. Nebylo tam téměř k hnutí. Seděl u nízkého stolku, pil čaj ze skleničky s umělohmotnou úchytkou a jednu za druhou do sebe obracel sklenky neprodleně zase plněné. Pálenka měla zvláštní ovocnou chuť. Byla tak silná, že se profesorovi po každém polknutí bo­lestně stáhl jícen. Slyšel sám sebe, jak tomu muži a je­ho manželce (která se vzápětí, kyprá a růžová, objevila s horkou klobásou lákavě naservírovanou na talíři) vy­kládá o své psychologické škole, o Zakladateli, o intui­ci, o tom, jakým způsobem funguje lidské já. A potom se ho náhle zmocnil neklid a vzpomněl si na velvysla­nectví, a blekotavě začal opakovat to jedno jediné slovo: „Embassy“, „British embassy”. „War,” řekl mu na to muž a oběma rukama chytil vzduch tak, že se téměř zhmot­nil do samopalu. Muž se přikrčil, přivřel oči a vyrazil ze sebe zvuk napodobující střelbu. Ostřeloval stěny plné pokojových kapradin. „War,” zopakoval. Profesor se vrá­voravým krokem vydal na toaletu a ocitl se ve dveřích do kuchyně. Na stole stála složitá chemická aparatura plná trubek a kohoutků. Z pronikavého pachu se mu udělalo nevolno. Jemný dotek pána domu ho nasměro­val do koupelny. Profesor za sebou zavřel dveře, a když se otočil, uviděl ve vaně plavat velkou rybu. Byla živá. Nevěřil vlastním očím. Držel se za knoflík
u kalhot a dí­val se přímo do jejího plochého podvodního oka. Měl pocit, že ho svým pohledem úplně spoutala. Ryba po­matu pohybovala ocasem. Nad vanou se sušilo prádlo. Stál tam tak snad čtvrt hodiny, neschopen pohybu, až se znepokojený hostitel začal dobývat do dveří. „Pšššš,” snžil se ho utišit profesor. Hleděli si s rybou navzájem do očí. Bylo to děsivé a příjemné zároveň, plné hluboké­ho smyslu a současně absurdní. Měl strach, ale nějakým zvláštním způsobem byl šťastný. Ryba byla živá, pohybovala se a tlustými pysky vyslovovala nějaká neslyšitel­ná slova. Profesor Andrews se opřel o stěnu a přivřel oči. Ach, kdyby tady tak mohl zůstat, v té malé koupelně, v břiše velkého paneláku, uprostřed velkého mrazivého města, být oproštěn od slov, nechápat a nebýt chápán. Hledět přímo doprostřed toho plochého, nádherně kulatého rybího oka. Nemuset se odsud hnout.
Dveře se s prásknutím otevřely a profesor padl do teplé silné náruče pána domu. Přitulil se k němu jako děcko. Vzlykal.
Za chvilku už jeli taxíkem přes město zalité studeným slunečním svitem. Profesor Andrews držel na kolenou svůj kufr. Když se potom před vraty velvyslanectví s oty­lým mužem loučil, muž ho políbil na obě, už dva dny neholené tváře. Co by mu tak mohl říct na rozloučenou? Chvíli se snažil ovládnout neposlušný, opilý jazyk a po­tom nesměle zašeptal: „Živou, nebo klepnout?” Polák se na něho udiveně podíval. „Živou,” odpověděl.



Source of the quotationTokarczuková, Olga: Hra na spoustu bubeníků, Periplum, Olomouc, 2005

minimap