This website is using cookies

We use cookies to ensure that we give you the best experience on our website. If you continue without changing your settings, we'll assume that you are happy to receive all cookies on this website. 

Tokarczuk, Olga: Dom vo dne, dom v noci

Portre of Tokarczuk, Olga

Dom vo dne, dom v noci (Polish)

Sen

 

Pierwszej nocy miałam nieruchomy sen. Śniło mi się, że jestem czystym patrzeniem, czystym wzrokiem i nie mam ciała ani imienia. Tkwię wysoko nad doliną, w jakimś nieokreślonym punkcie, z którego widzę wszystko lub prawie wszystko. Poruszam się w tym patrzeniu, ale pozostaję w miejscu. To raczej widziany świat poddaje mi się, kiedy na niego patrzę, przysuwa się i odsuwa tak, że mogę zobaczyć wszystko naraz albo tylko najdrobniejsze szczegóły.

Widzę więc dolinę, w której stoi dom, w samym jej środku, ale to nie jest mój dom ani moja dolina, bo do mnie nic nie należy, bo ja samo do siebie nie należę, a nawet nie ma czegoś takiego jak ja. Widzę kolistą linię horyzontu, który zamyka dolinę ze wszystkich stron. Widzę wzburzony, mętny potok, który płynie między wzgórzami. Widzę drzewa potężnymi nogami wrośnięte w ziemię, jak jednonogie znieruchomiałe zwierzęta. Bezruch tego, co widzę, jest pozorny. Gdy tylko zechcę, mogę przenikać przez pozory. Wtedy pod korą drzew zobaczę rucho­me strumyczki wody i soków, które krążą tam i z powrotem, w górę i w dół. Pod dachem widzę ciała śpiących ludzi i ich bezruch także jest pozorny — delikatnie pulsują w nich serca, szemrze krew, nawet ich sny nie są rzeczywiste, potrafię bowiem ujrzeć, czym one są: pulsującymi kawałkami obrazów. Żadne z tych śniących ciał nie jest mi bliższe, żadne dalsze. Po prostu na nie patrzę i w ich pogmatwanych sennych myślach widzę siebie — wtedy odkrywam tę dziwaczną prawdę. Że jestem patrzeniem, bez refleksji, bez żadnej oceny, bez uczuć. I zaraz odkrywam inną rzecz — że potrafię patrzeć także poprzez czas, że tak samo jak zmieniam punkt widzenia w przestrzeni, mogę go zmieniać także w czasie, jakbym było strzałką na ekranie komputera, która jednak porusza się sama z siebie albo po prostu nie wie nic o istnieniu poruszającej nią dłoni.

Tak śnię, wydaje mi się, nieskończenie długi czas. Nie ma przed i nie ma po, nie oczekuję też niczego nowego, bo nie mogę ani nic nabyć, ani nic stracić. Noc się nigdy nie kończy. Nic się nie dzieje. Nawet czas nie zmienia tego, co widzę. Patrzę i ani nie poznaję nic nowego, ani nie zapominam tego, co zobaczyłam.

 

Marta

 

Cały pierwszy dzień obchodziliśmy swoją ziemię. Gumowce zapadały się w gliniasty grunt. Ziemia była czerwona, ręce brudziły się na czerwono, a gdy się je myło, płynęła czerwona woda. R. po raz kolejny oglądał drzewa w sadzie. Były stare, krzaczaste, rozrośnięte na wszystkie strony. Takie drzewa nic pewnie nie urodzą. Sad ciągnął się aż do lasu i zatrzymywał na ciemnej ścianie świerków. Stały jak wojsko. Po południu znowu zaczynał padać śnieg z deszczem. Woda zbierała się na gliniastej ziemi, tworzyła strużki i strumyki i płynęła z góry prosto na dom, wsiąkała w ściany i znikała gdzieś pod murem. Ze świeczką zeszliśmy do piwnicy, zaniepokojeni nieustannym szmerem. Po kamiennych schodach płynął cały potok, przemywał kamienną podłogę i wypływał niżej, od strony stawu. Zrozumieliśmy, że dom stoi na rzece, że zbudowano go nieopatrz­nie na płynącej podziemnej wodzie i teraz nic już się z tym nie da zrobić. Można się jedynie przyzwyczaić do ponurego, wiecznego szumu wody, do niespokojnych snów.

Druga rzeka była za oknem — to strumień pełen zmąconej czerwonej wody, która podmywa bezradnie nieruchome korzenie drzew i znika w lesie.

Z okna długiego pokoju widać dom Marty. Od trzech lat za­stanawiałam się, kim jest Marta. O sobie zawsze mówiła co in­nego. Za każdym razem podawała inny rok urodzenia. Dla mnie i dla R. Marta istniała tylko latem, zimą znikała, jak wszystko tutaj. Była drobna, całkiem siwa, brakowało jej zębów. Jej skóra — pomarszczona, sucha i ciepła. Wiem to, bo pocałowałyśmy się na przywitanie, nawet niezdarnie przytuliłyśmy się do siebie i poczułam jej zapach — wysuszonej na siłę wilgoci. Ten zapach zawsze zostanie, nie da się zlikwidować. Ubrania, które zmokły na deszczu, trzeba wyprać, tak mówiła moja mama, ale ona w ogóle prała wszystko niepotrzebnie. Otwierała szafy, wycią­gała czyste, wykrochmalone prześcieradła i wrzucała je do pral­ki, jakby nieużywanie brudziło je tak samo jak używanie. Za­pach wilgoci sam w sobie był nieprzyjemny, ale na ubraniu Mar­ty, na jej skórze pachniał znajomo i miło. Jeżeli była tutaj Marta, wszystko znajdowało się na swoim miejscu, wszystko było w największym porządku.

Marta przyszła zaraz drugiego wieczoru. Najpierw piliśmy herbatę, potem to zeszłoroczne wino z dzikiej róży, ciemne i gęste, tak słodkie, że mąciło w głowie po pierwszym łyku. Wyciągałam z pudeł książki. Marta trzymała kieliszek w obu dłoniach i patrzyła bez zainteresowania. Pomyślałam, że Mar­ta nie umie czytać. Tak mi się wydawało. To było możliwe, była wystarczająco stara, żeby ominęły ją publiczne szkoły. Litery nie zatrzymywały jej wzroku, ale nigdy jej o to nie pyta­łam.

Podniecone suki wchodziły i wychodziły. Przynosiły na sier­ści zapach zimna i wiatru; grzały się przy rozpalonej kuchni, a potem ciągnęło je w sad. Marta muskała ich grzbiety swoimi długimi, kościstymi palcami i powtarzała im, że są piękne. I tak cały wieczór mówiła tylko do suk. Patrzyłam na nią spod oka, układając książki na drewnianych półkach. Lampka na ścianie oświetlała czubek jej głowy z pióropuszem cienkich siwych wło­sów. Na karku robił się z nich warkoczyk.

Pamiętam tyle rzeczy, a nie pamiętam, jak zobaczyłam Mar­tę po raz pierwszy. Pamiętam wszystkie pierwsze spotkania z o­sobami, które potem stały się dla mnie ważne; pamiętam, czy świeciło słońce, pamiętam szczegóły ubrania (śmieszne ener­dowskie buty R.), pamiętam zapachy, smaki i coś jakby fakturę powietrza — czy było szorstkie i sztywne, czy gładkie i chłodne jak masło. Od tego zależy pierwsze wrażenie. Takie rzeczy za­pisują się gdzieś w tych osobnych, może zwierzęcych częściach mózgu i nigdy nie dają się zapomnieć. Ale pierwszego spotka­nia z Martą nie pamiętam.

Musiało to być wczesną wiosną — tutaj to czas wszystkich początków. Musiało to być w tej nierównej przestrzeni doliny, bo Marta nigdy dalej sama nie wychodzi. Pewnie pachniało wodą, roztopionym śniegiem. Musiała mieć na sobie ten szary sweter z rozciągniętymi dziurkami.




PublisherRuta, Wałbrzych
Source of the quotations. 7-10.
Publication date

Dom dzienny, dom nocny (Slovak)

Sen

 

V prvú noc som mala nehybný sen. Snívalo sa mi, že som číry pohľad, nič, iba zralc, a nemám telo ani meno. Spočívam vysoko nad dolinou, v akomsi neurčitom bode, z ktorého vidún všetko alebo skoro všetko. V tom pozeraní sa pohybujem, ale zostávam na mieste. Je to slcôr tak, že sa mi prispôsobuje videný svet, keď sa naň pozerám; primkýna sa a odstupuje, także môžem vidieť buď všetko naraz, alebo len tie najmenšié detaily.

Vidím teda dolinu, v lctorej stojí dom, presne v jej strede, ale nie je to môj dom ani moja doli­na, lebo mne nič nepatrí, lebo ani ja nepatrím sebe, ba neexistuje nič také ako ja. Vidím zvinenú linku obzoru, ktorý uzatvára dolinu zo všetkých strán. Vidím rozbúrený kalný potok, čo preteká pomedzi kopce. Vidím stromy vrastené mocnými nohami do zeme ako znehybnené jednonohé zvery. Nehybnosť toho, čo vidím, je zdanlivá. Keď sa mi zachce, môžem preniknúť pod to zdanie. Pod kôrou stromov vtedy zazriem pohyblivé stužky vody a miazgy, ktoré kolujú tam a späť, hore-dole, strechou vidímtelá spiacich ľudí a ich nehybnosť je tiež zdanlivá jemne v nich pulzujú srdcia, šumí kry; ani ich sny nie sú skutočné, môžem vidieť, čím vlastne sú: pulzujúcimi útržkami obrazov. Nijaké z tých spiacich tiel mi nie je bližšié, nijaké vzdialenejšie. Jednoducho sa na ne pozerám a v ich pomotaných, snových predstavách vidím seba a vtedy odhaľujem tú čudesnú pravdu. Že som len zrak bez reflexie, bez akéhokoľvek hodnotiaceho prístupu, bez pocitov. A vzápätí zisťujem aj inú vec že sa viem pozerať aj cez čas, že takisto ako mením zorný uhol v priestore, môžem ho meniť aj v čase, akoby zo mňa bol kurzor na obrazovke počítača, kurzor, ktorý sa však pohybuje sám od seba alebo jednoducho nevie nič o existencii ruky, ktorá ho ovláda.

Zdá sa mi, że takto snívam nekonečne dlho. Nejestvuje pred a nejestvuje po, neočakávam nič nové, lebo ani nemôžem nič získať, nič stratiť. Noc sa nikdy neskončí. Nič sa nedeje. Ani čas nemení to, čo vidím. Pozerám sa a nepoznávam nič nové ani nezabúdam na to, čo som uvidela.

 

Marta

 

Celý prvý deň sme obchádzali svoje pozemky. Gumáky zapadávali do hlinitej pôdy. Zem bola červená, ruky sa ufúľali dotehlova a keď sme si ich umývali, stekala z nich červená voda. R. si zas obzeral stromy v sade. Boli staré, krovité, rozkonárené na všetky strany. Takéto stromy určite nič neurodia. Sad sa ťahal až po les a zastavila ho len tmavá hradba smrekov. Stáli tam ako armáda. Popoludní znova začal padať dážď so snehom. Voda sa sústreďovala na hlinitej zemi, vytvárala stužky a potôčiky a vytekala z hory rovno na dom, vsakovala do stien a strácala sa kdesi pod múrmi. So sviečkou sme zišli do pivnice, znepokojení ustavičným šumom. Po kamennych schodoch stekal hotový potok, premýval kamennú podlahu a vytekal kdesi nižšie z jazera. Pochopili sme, že dom stojí nad riekou, že ho postavili nerozvážne na tečúcej podzemnej vode a teraz sa s tym už nedá nič robiť. Možno si len privyknúť na ťaživý, večný šurn vody, na nepokojné sny.

Druhá rieka bola za oknom — bol to potok plmútnej červenej vody, ktorá podmyva bezradné, nehybné korene stromov a stráca sa v lese.

Z okna dlhej izby vidieť Martin dom. Už dobré tri roky som rozmyšľala, kto je to Marta. Hovorila o sebe vždy niečo iné. Zakaždým udávala iný rok narodenia. Pre mňa a pre R. existovala Marta iba v lete, v zime sa strácala, tak ako všetko naokolo. Bola drobná, celkom sivá, chýbali jej zuby. Pokožku mala zvráskavenú, suchú a teplú. Viem to, lebo sme sa pri zvítaní vždy pobozkali, ba neraz sme sa k sebe nešikovne pritúlili a ucítila som jej pach — pach narychlo vysušenej vlhkosti. Ten pach zostáva navždy, nemožno ho zlikvidovať. Odevy, ktoré zmokli, treba vyprať, tak vravievala moja mama, ale sama väčšinou všetko prala zbytočne. Otvárala skri­ne, vyberala čisté, naškrobené prestieradlá a vhadzovala ich do práčky, akoby ich nepoužíva­nie zašpinilo rovnako ako používanie. Pach vlh­kosti bol sám osebe nepríjemný, ale na Marti­ných šatách, na jej pokožke voňal — voňal milo a povedomo. Ak tu bola Marta, všetko sa na­chádzalo na svojom mieste, všetko bolo v naj­lepšom poriadku.

Marta prišla hneď na druhý večer. Najprv sme pili čaj, potom to minuloročné šípkové ví­no, tmavé a husté, také sladké, že mi zmútilo hlavu hneď po prvom dúšku. Vyberala som kni­hy zo škatúľ. Marta držala pohárik v obidvoch rukách a bez záujmu ma pozorovala. Napadlo mi, že Marta nevie čítať. Tak sa mi videlo. Bolo to celkom možne, bola dosť stará na to, aby sa jej vyhla povinná školská dochádzka. Písmená nezastavovali jej zrak, ale nikdy som sa jej na to neopýtala.

Vzrušené suky vbiehali a vybiehali. Prinášali na srsti pach zimy a vetra, zohrievali sa pri rozálenej kuchynskej peci, no potom ich to vždy vylákalo do sadu. Marta pohládzala ich chrbty svojimi dlhými, kostnatými prstami a opakova­la im, že sú krasne. A tak celý večer oslovovala iba suky. Pozerala som sa na ňu spod viečok, keď som kládla knihy do drevených políc. Lam­pička na stene osvetľovala vrch jej hlavy s chochlíkom riedkych sivých vlasov. Na krku sa z nich splietol vrkôčik.

Pamätám si toľko vecí, a nepamätám si, kedy som Martu uvidela prvý raz. Pamätám si všetky prvé stretnutia s osobami, ktoré potom boli pre mňa dôležité; pamätám si, či svietilo slnko, pamätám si detaily ich oblečenia (smiešne enderácke topánky, aké mal R), pamätám si vône, chute a čosi ako skladbu vzduchu či bol drsný a hustý, alebo bol hladký a chladný ako maslo. Od toho závisí prvý dojem. Takéto veci sa zaznamenávajú kdesi v tých zvláštnych, možno živočíšnych častiach mozgu, a nikdy ich nemožno zabudnúť. Ale na prvé stretnutie s Martou si nepamätám.

Muselo to byť skoro na jar — tu je to čas všetkých začiatkov. Muselo to byť v tomto nerovnom priestranstve doliny, lebo Marta sama nikdy nechodí ďalej. Určite všetko rozvoniavalo vodou, roztopeným snehom. Musela mať na sebe ten sivý sveter s vyťahanými dierkami.



PublisherASPEKT, Bratislava
Source of the quotations.7-11.
Publication date

minimap