This website is using cookies

We use cookies to ensure that we give you the best experience on our website. If you continue without changing your settings, we'll assume that you are happy to receive all cookies on this website. 

Stasiuk, Andrzej: Dukla

Portre of Stasiuk, Andrzej

Dukla (Polish)


Zawsze chciałem napisać książkę o świetle. Nie potrafię znaleźć innej rzeczy, która bardziej przypominałaby wieczność. Nigdy nie potrafiłem wyobrażać sobie rzeczy, które nie istnieją. Zawsze wydawało mi się, że to zwykła strata czasu, podobnie jak upór w poszukiwaniu Nieznanego, które i tak koniec końców wygląda jak układanka starych, dobrze znanych spraw w trochę podrasowanej wersji. Zdarzenia i przedmioty albo się kończą, albo giną, albo rozpadają się pod własnym ciężarem i gdy je oglądam i opisuję to tylko dlatego, że załamują na sobie blask, kształtują go i nadają mu formę, którą jesteśmy w stanie pojąć.

Stacja w Jaśle była jasna i pusta. Pierwszy raz od tygodni świeciło słońce. Pociągi wyglądały dobrodusznie. Tak jest niemal zawsze na prowincjonalnych dworcach: Wagony przywodzą na myśl kolejki z dzieciństwa, lokomotywy w blasku mają żywe, pierwotne kolory – zieleń, czerń, czerwień szprych i plakietek z orłem i numerem.
Gdy jest ciepło, brązowe podkłady wydzielają nostalgiczną woń, która sprowadza tęsknotę za podróżą bez celu: powolną, nudną jazdą wśród nieruchomego, dekoracyjnego pejzażu. Można wysiąść, przejść przez tory w niedozwolonym miejscu pod okiem kolejarza w malinowej czapce i nic się nie dzieje. Wagony mają na bokach białe tabliczki z nazwami miejscowości. Zagórz, Zagórzany, Krynica albo Chyrów za ukraińską granicą, gdzie grube kobiety czekają na powrotny kurs obładowane kubanską, hajdamacką, spirytem i paczkami nie banderolowanych pall malli, by sprzedać to wszystko w Krościenku i wrócić jeszcze tego samego dnia.
Powietrze ma złoty odcień. Kwitną topole i brzozy. Pył snuje się nad peronami jak łagodny narkotyk. Bilet kosztuje dwa z groszami i za to jest trzydzieści kilometrów jazdy i prawie godzina podróży.
W przedziale i chyba w całym wagonie było pusto. Pachniało starym dymem z papierosów, a przez otwarte okno zawiewało spalinami z diesla lokomotywy. Na północy, po drugiej stronie doliny Jasiołki, kładły się grzbiety Pogórza Strzyżowskiego. Bezlistne bukowe lasy lśniły w słońcu jak rude futro. Znowu jechałem do Dukli. Na polach pracowali ludzie. Zaorana ziemia przypominała czekoladę. Siali, bronowali, sadzili, samotne kobiety wspierały się na motykach i odprowadzały wzrokiem pociąg. Niektóre po prostu siedziały wystawione do słońca, odpoczywały półleżąc, z rozrzuconymi nogami, wsparte na łokciu, rozciągnięte jak zmiennocieplne stworzenia w tym trochę przedwczesnym upale. Na wzgórza wspinały się owadzie pojazdy zrobione ze starych wuesek – trzy koła, silnik wyjący na najwyższych obrotach, z tyłu platforma i jazda w tempie marszu. Wyładowane ziarnem albo ceglastą saletrą pełzły w lepkim gruncie pod niebieskim niebem jak pokorne zwierzęta nowo udomowionego gatunku. Mechaniczna specjalność ubogich okolic. Niektóre zamiast platform miały zwyczajne furki. Przejściowa hybryda między zaprzęgiem a traktorem. Zatrzymywały się na szczytach wzniesień, mężczyźni przypasywali płachty i szli w dół siejąc z ręki jak za dawnych lat w tanecznym rytmie: krok, szeroki zamach, krok, nabrać garść, krok, szeroki zamach. Jechałem, paliłem i mimo odległości słyszałem odgłos gumowych cholew, które przy ciężkim stąpnięciu brzmią dźwięcznie, trochę plaszcząco i trochę cieleśnie.
Tak było. Niecały kilometr na minutę, więc to wszystko trwało w powietrzu dość długo, by mogło zapaść w pamięć; odcisnąć się jak miliony innych obrazów, które potem nosi się w sobie i dlatego człowiek przypomina obłąkany fotoplastykon, a życie podobne jest do halucynacji, bo nic z tego, na co się spojrzy, nie jest takie, jakie jest. Zawsze coś prześwieca spod spodu, wypływa na powierzchnię jak kropla oliwy, opalizuje, mieni się i wabi jak diabelska sztuczka, błędny ognik, pokusa, której nie ma końca. Niczego nie można tknąć, by nie poruszyć czegoś innego. Jak w starym domu, gdzie wystarcza ciche stąpnięcie, a dwa pokoje dalej w kredensie dzwoni szkło. Tak działa umysł i tak chroni od szaleństwa, bo przecież nie dałoby się żyć, gdyby zdarzenia tkwiły w czasie jak gwoździe w ścianie. Pajęczyna pamięci spowija głowę i teraźniejszość przez to również jest mglista i ma się pewność, że zmieni się w przeszłość prawie bezboleśnie.
W Tarnowcu nad stacją stały białe obłoki. Z poziomych szczelin między nimi złota mgła spływała na ścianę z napisem „Sendecja Żydy”. Semafor był opuszczony i staromodny. Chciałem wybrać jakieś zdarzenie ze swojego życia, lecz żadne póki co nie wydawało się lepsze od innych.
A potem do przedziału obok wsiadło czterech mężczyzn. Widziałem ich, jak szli pustym peronem. Wyglądali na robotników, którym udało się wyjść przed fajrantem. Przypominali wagarowiczów. Przez cienką ścianę słyszałem, jak się przepychają, moszczą z rozmachem, nonszalancko, być może z nogami na siedzeniach i od razu poczułem dym z klubowych. Zanim pociąg w końcu ruszył, pochłonęła ich żywa rozmowa. Mówili o telewizorach, tak jak chłopcy rozmawiają o samochodach, o mitycznych markach, wyimaginowanych osiągach, nieosiągalnych cudach. Sony, Samsung, Curtis, Panasonic, Philips... Ale nie brzmiało to jak ten rodzaj nowoczesnych, bezmyślnych zaklęć. Faceci rozmawiali o rodzajach światła, emanowanych przez różne rodzaje ekranów. Ten był zbyt zimny, zbyt fioletowy, tamten nazbyt ostry, nierzeczywisty, bolesny dla ludzkiego spojrzenia, inny znowu zanadto pastelowy, cukierkowy, uwłaczający naturalnej dystynkcji barw światła. Szukali ideału, mieszając cechy poszczególnych elektronicznych mechanizmów trochę tak, jak miesza się farby albo godzinami ustawia światła na filmowym planie, by na krótką chwilę uchwycić rzeczywistość w jednym jedynym, niepowtarzalnym momencie, gdy pokryje się na mgnienie z wyobraźnią. Próbowali ustalić kompromis między widzialnym i odwzorowanym. Ani słowa o technice, ani krzty bęcwalskiego bałwochwalstwa. Przynajmniej do stacji Jedlicze, gdzie wysiedli pośród srebrzystych rektyfikacyjnych kolumn, spowitych w labirynty rafineryjnych rurociągów. Więc może się nie urwali? Może szli dopiero do pracy w tym technopejzażu, na pograniczu którego najspokojniej w świecie pasły się krowy, pracowały konie, a starodawna nędza powoli obracała się w rustykalny landszaft.
I tak było do samego Krosna.
W oddali sunęły ogromne ciężarówki z ekscytującymi napisami na czerwonych i żółtych plandekach, lśniące pociski cystern volvo, trawiaste furgony mercedesa, siodłowce DAFa, odpicowane jelcze, śnieżnobiałe scanie, a pomiędzy nimi drobnica osobowych jak pomniejsze kamyki naszyjnika kapitalizmu: ametysty, szmaragdy, rubiny, opale, szafiry – wszystko w słońcu, rozmigotane, ze wschodu na zachód i z powrotem, w poprzek Europy z gumowym, lepkim wizgiem opon na rozgrzanym asfalcie, z grubymi facetami za fajerą, w skórzanych kurtkach, z marlboro w ustach i z rozkręconym na ziher blaupunktem, i z pedałem przy podłodze jakby gonił ich diabeł albo oni diabła (kto to może wiedzieć), jakby pośród starych i nieruchomych wzgórz czas żłobił sobie wąski przesmyk, w którym miał nabrać przyspieszenia jakby miał zamiar nadrobić całe stulecia, zostawić wszystko za sobą i dotrzeć gdzieś poza materialną i zamieszkałą przestrzeń. Tak to wyglądało.
Na pagórkach, na płaskich spłachetkach przy szosie, na skraju olchowych zagajników stali miejscowi i patrzyli, jak ich świat odrywa się jak kawałek lądu albo lodowa kra i dryfuje wstecz, chociaż pozornie trwa na swoim miejscu. Żelazne brony na wozach, widły, zaprzęgi, gumiaki na bose stopy, symbioza woni stajni i domu, zamierzchły i mocny splot ludzkiej i zwierzęcej egzystencji, zsiadłe mleko, ziemniaki, jaja, słonina i żadnych dalekich wypraw po trofea, żadnych cudów ni legend poza sytością i spokojną śmiercią. No więc stali wsparci na drewnianych trzonkach narzędzi, wrośnięci w ziemię, która niebawem miała się z nich otrząsnąć tak jak pies otrząsa się z wody. Rozedrgana barwna linia szosy biegła dnem doliny. W istocie była tektonicznym pęknięciem, geologicznym uskokiem na pograniczu epok. Stali i patrzyli. A przynajmniej powinni to robić. W rzeczywistości jednak robili swoje bez śladu zainteresowania, bez lęku, całkowicie pochłonięci materialnością świata, jego ciężarem, który sprawiał, że mogli odczuwać swoje istnienie jako coś realnego.



PublisherWyd. Czarne
Source of the quotationAndrzej Stasiuk: Dukla, p. 49–52.

Dukla (Hungarian)


Mindig szerettem volna könyvet írni a fényről. Nem ismerek semmit, ami jobban emlékeztetne az örökkévalóságra. Sohasem tudtam elképzelni olyasmit, ami nincs. Mindig is úgy gondoltam, hogy közönséges időpocsékolás, akárcsak az Ismeretlen makacs keresése, amely végeredményben mégiscsak a régi, jól ismert ügyek kirakósa, némileg feljavított változatban. Az események és tárgyak vagy bevégzik, vagy eltűnnek, vagy összeomlanak saját súlyuk alatt; csak azért figyelhetem meg és ábrázolhatom őket, mert megtörik magukon a fényt, alakítják és érthető formát kölcsönöznek neki.
A jasłói állomás derűs volt és néptelen. Egy hét óta először sütött a nap. Kedélyes látványt nyújtottak a vonatok. Szinte mindig így van ez a vidéki vasútállomásokon: a vagonok a gyerekkori kisvasútra emlékeztetik az embert, a mozdony élénk alapszínekben pompázik a fényben - zöldben, feketében meg a küllők és sasos-számos táblácskák vörösében.
Melegben a barna talpfák nosztalgikus illatot árasztanak, amely vágyat ébreszt a céltalan utazásra: a lassú, unalmas döcögésre a mozdulatlan, díszletszerű tájon. Az ember kiszállhat, átkelhet tiltott helyen a vágányon a málnapíros sapkás vasutas szeme láttára, nem történik semmi. A vagonok oldalán kis fehér táblák, településnevekkel. Zagórz, Zagórzany, Krynica vagy Chyrów, az ukrán határ túloldala, ahol kövér asszonyok várnak a visszafelé induló járatra, kubanszkajával, hajdamackajával, tisztaszesszel és zárjegy nélküli Pall Mall-os csomagokkal, hogy az egészen túladjanak Krościenkóban, és még aznap visszautazzanak.
Aranyszínű a levegő. Topolyák, nyírfák virágoznak. A por úgy lebeg a peronok fölött, mint egy békés narkós. Kettő valamennyibe kerül a jegy, ezért cserébe harminc kilométer vonatozás, majdnem egy óra utazás jár.
A kupéban és talán az egész vagonban nem utazott senki. Beivódott cigarettaszag érződött, a nyitott ablakon beáramlott a mozdony dízelfüstje. Északra, a Jasiołka völgyének túloldalán a Strzyżowski-hegység láncai látszottak. A lombtalan bükkerdők vörösesbarna bundaként csillogtak a fényben. Újra Duklába utaztam. A mezőkön emberek dolgoztak. A felszántott föld olyan volt, mint a csokoládé. Vetettek, boronáltak, ültettek, magányos asszonyok támaszkodtak a kapára, és tekintetükkel kísérték a vonatot. Némelyek egyszerűen ültek és sütették magukat a nappal, szétvetett lábakkal, a könyökükre támaszkodva, félig fekve pihentek, kinyújtózva, mint a hidegvérű élőlények a kissé korai kánikulában. Régi WSK-motorbicikliből átalakított, rovarszerű járművek kapaszkodtak fölfele a dombokon - három kerék, a legmagasabb fordulatszámon bőgő motor, hátul pótkocsi, zötyögés lépésben. Gabonával vagy téglavörös salétrommal megrakva egy újonnan háziasított állatfaj engedelmes példányaiként másztak a ragacsos földön, a kék ég alatt. Szegény vidékek gépészeti különlegessége. Egyik-másik pótkocsi helyett egyszerű szekeret húzott. Átmeneti hibrid a lovaskocsi és a traktor között. Megálltak az emelkedő tetején, a férfiak magukra kötötték a kendőt, és megindultak lefelé, táncritmusra vetve a kezükkel, mint a régi időkben: lépés, széles kézmozdulat, lépés, markolás, lépés, széles kézmozdulat. Mentem a vonattal, cigarettáztam, és a távolság ellenére hallottam a gumicsizmát, kicsit paskoló, kicsit testi hangját a nehéz lépkedés közben.
Így volt. Percenként alig egy kilométer, úgyhogy elég sokáig tartott mindez a levegőben ahhoz, hogy bevésődhessen az agyamba; nyomot hagyhasson, mint a sok millió más kép, amit aztán magunkban hordozunk, s ezért az ember tébolyult fotoplasztikonra hasonlít, az élet meg olyan, mint a hallucináció, hiszen ahová csak nézünk, semmi sem olyan, amilyen. Valami mindig kiviláglik a fedő alól, felszínre úszik, mint az olajcsepp, opálzik, játszik és kísért mint ördögi praktika, lidércfény, szüntelen csábítás. Semmit sem érinthetünk anélkül, hogy meg ne mozdítsunk valami mást. Mint egy régi házban, ahol elég egy halk lépés, és két szobával odébb a kredencben csilingel az üveg. Így működik az elme, és így óv meg bennünket az őrülettől, hiszen képtelenség lenne élni, ha az események olyan szilárdan ülnének az időben, mint a szögek a falban. Az emlékezet pókhálója befonja a fejet, miáltal a jelen szintén homályos, és biztosak lehetünk benne, hogy szinte fájdalom nélkül fog átváltozni múlttá.
Tarnowiecben fehér felhők lebegtek az állomás fölött. A köztük lévő vízszintes réseken át aranyló köd árasztotta el a falat, rajta a felirattal: „zsidó Szandec!” A régimódi szemafor elhagyottan állt. Ki akartam választani egy eseményt az életemből, de egyelőre egyik se tűnt jobbnak a többinél.
Aztán a mellettem lévő kupéba felszállt négy pasas. Láttam, ahogy mennek a néptelen peronon. Munkásoknak néztek ki, akiknek sikerült fájront előtt lelépnüik. Iskolakerülő diákokra emlékeztettek. A vékony falon át hallottam, ahogy benyomakodnak, nagy lendülettel, fesztelenül eldobják magukat, talán fel is rakják a lábukat az ülésre, és rögtön éreztem a Klubowe cigaretta szagát. Mire a vonat elindult, már élénk eszmecserét folytattak. Tévékészülékekről beszélgettek, ahogy a kisfiúk az autókról, mitikus márkákról, képzeletbeli paraméterekről, elérhetetlen csodákról szoktak. Sony, Samsung, Curtis, Panasonic, Philips... De nem úgy hangzott, mint az ilyesfajta modern, üres varázsszavak. A különböző típusú képernyők által kibocsátott fényről volt szó. Az egyik túl hideg, túl lila, a másik túl éles, nem valóságos, megfájdul tőle a szem, a harmadik túl pasztelles, édeskés, nem hozza ki a természetes színeket. Az eszményit keresték, kicsit úgy keverve az egyes elektromos berendezések tulajdonságait, ahogy a festéket szokták, vagy ahogy filmfelvételnél órákig állítgatják a fényt, hogy abban az egyetlenegy, megismételhetetlen pillanatban ragadják meg a valóságot, amíg egy szemvillanásra elfedi a képzelet. Próbáltak kompromisszumot találni a látható és az utánzat között. Egy szó sem esett technikáról, semmi tompaagyú bálványimádás. Legalábbis Jedlicze állomásig, ahol kiszálltak az olajfinomító csővezetékének labirintusába font ezüstös rektifikáló oszlopok között. Tehát mégsem léptek le? Talán csak most mentek munkába erre az ipari tájra, amelynek határán a világ legtermészetesebb módján legeltek a tehenek, dolgoztak a lovak, az ősrégi nyomor pedig lassan átváltozott rusztikus tájjá.
Ez így ment egészen Krosnóig.
A távolban óriási teherautók húztak el, ingerlő feliratokkal a vörös és sárga ponyvákon, Volvo tartálykocsik csillogó lövedékei, fűzöld Mercedes furgonok, DAF nyergesvontatók, kirittyentett Jelezek, hófehér Scaniák, köztük meg a személyautók apróléka mint a kapitalizmus nyakláncának kisebb ékkövei: ametisztek, smaragdok, rubinok, opálok, zafírok - napfényben ragyogva, keletről nyugat felé és vissza, keresztül Európán, a gumiabroncsok ragacsos fütyülésével a felforrósodott aszfalton és kövér fazonokkal a volán mögött, bőrdzsekiben, szájukban Marlboróval, biztos, ami biztos alapon felcsavart Blaupunkttal és tövig nyomott pedállal, mintha az ördög kergetné őket vagy ők az ördögöt (ki tudja), mintha a vén, mozdulatlan hegyek közé keskeny szurdokot vájt volna az idő, ahol begyorsíthatna, mintha egész évszázadokat akarna behozni, maga mögött hagyni mindent, és eljutni valahová a materiális és ember lakta teren túlra. Ilyen volt az egész.
A dombokon, az útmenti tisztásokon, az égerligetek szélén helybeliek álltak, és nézték, hogyan válik le a világuk, mint a szárazföld egy darabkája vagy egy jégtábla, és hogyan sodródik el, noha látszólag a helyén marad. Boronák a szekereken, vasvillák, lovaskocsik, csupasz lábra húzott gumicsizmák, az istálló- és házszag szimbiózisa, az emberi és állati lét ősi, erős kötelékei, aludttej, krumpli, tojás, szalonna, és semmi távoli expedíció hadizsákmányért, semmi csoda vagy legenda, csak a jóllakás és a békés halál. Szóval álltak, munkaeszközeik fanyelére támaszkodva, a földbe gyökerezve, amely nemsokára lerázza őket magáról, ahogy a kutya a vizet. Az országút remegő, színes vonala egy völgy aljában futott. Valójában tektonikus repedés volt, geológiai ugrás két korszak határán. Álltak, néztek. Legalábbis ezt kellett volna tenniük. Igazából azonban végezték a dolgukat, ügyet se vetve minderre, félelem nélkül - teljesen lekötötte őket a világ anyagisága, súlya, aminek révén valóságosnak érezhették létezésüket.



PublisherMagvető Kiadó
Source of the quotationAndrzej Stasiuk: Dukla, p. 95–102.

minimap