This website is using cookies

We use cookies to ensure that we give you the best experience on our website. If you continue without changing your settings, we'll assume that you are happy to receive all cookies on this website. 

Stachura, Edward: Pokocham ją siłą woli

Portre of Stachura, Edward

Pokocham ją siłą woli (Polish)

Wskazała mi fotel i powiedziała:
– Usiądź, proszę.
Usiadłem.
Przysunęła do prawej bocznej poręczy fotela krzesło i położyła na nim zapałki i popielniczkę. Po czym ustawiła naprzeciw fotela, w odległości jakichś czterech metrów, drugie krzesło i usiadła też. Przez chwilę patrzyła na mnie w milczeniu. Było w tym patrzeniu coś z tego, jak kiedy się stoi na nabrzeżu portowym i się patrzy na wolno sunący ku kei statek, ale jest on jeszcze trochę daleko i bez małej lornetki nie można rozróżnić twarzy stojących na mostku pasażerów. Coś takiego.
– Zapal sobie – powiedziała.
Sięgnąłem posłusznie do kieszeni bluzy, wyciągnąłem z paczki papierosa i zapaliłem. Dziewczyna siedziała prosto, opierając się plecami o tył krzesła; stopy i kolana miała mocno zwarte; na kolanach – w miejscu gdzie kraj sukienki – splecione palcami dłonie.
– Mam ci coś do powiedzenia. Zechciej mnie wysłuchać.
Zamilkła, spojrzała w okno i znowu na mnie. Ja paliłem i patrzyłem na to wszystko poprzez snujący się fantasmagorycznie dym palonego papierosa.
– Jesteś mężczyzną; ja, jak widzisz, jestem kobietą.
I uśmiechnęła się. Miękko, ale nie kocio. Kobieco, ale nie zalotnie. Choć może zalotnie, ale jakoś nieprzewrotnie. I nieznacznie. Bardzo delikatnie. Mnie – co starałem się widzieć wszystko, każdy najmniejszy nawet szczegół mogący być mi pomocny w kontrataku na powszechną i co dzień, i co krok nachalną wulgarność świata – bardzo się ten uśmiech spodobał i spróbowałem odwzajemnić się dziewczynie uśmiechem podobnym.
– Jestem kobietą – podjęła dziewczyna – i... jak by ci to powiedzieć... no, jestem normalną kobietą.
Jeżeli to prawda, to dobrze – pomyślałem. To bardzo dobrze. Bo w ten sposób jest już nas przynajmniej dwoje normalnych w tym nienormalnym, chorym świecie.
– Wszystko, co powiem, to prawda – powiedziała, jakby nie wiem jakim zmysłem wyczuwając, że o tym, właśnie przed sekundą myślałem. – Co ty o tym wszystkim pomyślisz, to twoja sprawa, ale musisz mi wierzyć. To dla mnie bardzo ważne. Musisz mi wierzyć.
Kiwnąłem głową.
– Jestem normalną kobietą – podjęła dziewczyna – ale od pewnego czasu, od dłuższego czasu nie ma w moim życiu żadnego mężczyzny. Mogłabym mieć, wybacz mi ten zwrot, ale nie chciałam. Nie tylko dlatego nie chciałam, to też ci chcę powiedzieć, że brzydzę się tą grą, tym łaszeniem się, tym podchodzeniem, tym skradaniem się...
Tymi ociekającymi słówkami, tym ociekającym wzrokiem, tą ociekającą śliną – dodałem w myśli.
– ...Kiedy widzę – podjęła – jak to robią inni, czy to mężczyźni, czy to kobiety, kiedy jestem tego przypadkowym świadkiem albo niekiedy obiektem, to nie wiem... chciałabym się schować pod stół albo zniknąć nagle, wyparować, żeby tego nie oglądać. A czasami to... czasami to muszę wyjść do łazienki, bo robi mi się niedobrze. Nachodzą mnie wymioty.
Niesamowite – pomyślałem. Chyba po raz pierwszy słyszę kogoś, kto mówi o tych sprawach tak, jak ja bym o tym mówił. Niesamowite.
– Ty nie skradasz się... Pomyślałam najpierw, że może jesteś w kimś zakochany, ale potem pomyślałam, że nie, skądże, że gdyby tak było, gdybyś ty był zakochany, toby to było napisane na twojej twarzy, zapalone w twoich oczach, wyryte w twoich ruchach, w całym twoim zachowaniu, i ja musiałabym to zobaczyć i bym się nie ośmieliła mówić ci tego, co mówię, i powiedzieć tego, co powiem. Co może uda mi się powiedzieć.
Jak pięknie mówi ta dziewczyna – pomyślałem. Gdybyś ty był zakochany – mówi, toby to było widać – mówi. Myślałem właśnie kiedyś o tym, kiedyś tam, wieki temu, kiedy byłem raz w życiu zakochany, że jak się to dzieje, że druga płeć tego nie widzi, nie czyta na mojej twarzy, w moich oczach, w całym moim zachowaniu, że jestem przecież zakochany i jeżeli idzie o to, to nie ma o czym mówić, wszystko jest jasne. Ale oto jednak jak gdyby tego nie widziała druga płeć i zaczynała się niekiedy ta cała gra, te sztuczki sławetne a do cna ograne, to przewracanie oczami, to błyskanie dekoltem, te kołyśnięcia biodrami i tak dalej. Zaraz... albo może właśnie dobrze widziała druga płeć, dobrze czytała z mojej twarzy i z moich słów to, co się dzieje w moim sercu, i to ją właśnie, drugą płeć, jeszcze więcej podniecało. Ekscytowało, jak to się mówi. Może też drażniło. Złościło. Znieważało. Być może. Być bardzo może. Być bardzo może na pewno. Bo to już nie tylko chodziło wtedy o zdobycie mężczyzny; o zdobycie partnera, o zdobycie samca na jedną nocną godzinę lub na jedną dzienną godzinę czy na kilka tych lub tamtych godzin. Tu chodziło o coś więcej w takich razach: o pognębienie nieznanego konkurencyjnego egzemplarza własnego rodzaju, tej drugiej kobiety, w której dany mężczyzna śmie się kochać i śmie tę miłość jawnie obnosić. Obnosić w obliczu innej kobiety, w obliczu tej, co przed nim stoi i co się niechybnie uważa za pierwszą kobietę, za pierwszą kobietę i w jakiś sposób za jedyną.
– Mogę mówić dalej? – spytała dziewczyna.
Uniosłem opuszczoną głowę i spojrzałem na nią trochę zdziwiony z miną pytającą „czy coś się stało?”.
– Nie. Nic się nie stało – powiedziała. – Tylko widziałam, że się mocno zamyśliłeś, i nie chciałam ci przeszkadzać.
Ta dziewczyna jest coraz więcej niezwykła – pomyślałem. Kto ją obdarzył taką delikatnością? Musi jej być bardzo nie lekko. W życiu tym, w świecie tym.
– Więc, wybacz mi znowu ten zwrot, mogłabym mieć mężczyzn. Kobieta, jeżeli nie jest szczególnie upośledzona przez los, a już jeżeli jest jako taka ładna, może mieć bez większego trudu każdego mężczyznę...
Prawie każdego – sprostowałem w myśli.
– ... prawie każdego – sprostowała głośno dziewczyna. – Ja, dzięki Bogu, nie jestem upośledzona przez los mam jakąś tam swoją urodę... która... nie wiem, czy ci się podoba...
Zaciągnąłem się głęboko kończącym się papierosem i w ten obłok dymu, który wypuściłem szeroko otwartymi ustami, zanurzyłem wolno i twierdząco głowę, odchylając ją najpierw do tyłu, a potem pochylając w dół i lekko do przodu. I po chwili uniosłem. Dziewczyna uśmiechnęła się jakoś tak wzruszająco i teraz ona z kolei pochyliła wolno głowę w dół i sporą chwilę tak trzymała pochyloną. (Włosy miała rude o jakimś takim odcieniu, co się może tylko przyśnić.) Pomyślałem, że moja niema, ale twierdząca odpowiedź na jej mimochodem zadane mi pytanie była jej potrzebna albo wręcz nieodzowna, żeby mogła mówić dalej. Ale nie rozumiałem, dlaczego mnie właśnie to wszystko opowiada. Ale pomyślałem jeszcze, że gdybym jej nie odpowiedział, gdyby zabrakło tej mojej niemej odpowiedzi, to inny byłby dalszy ciąg jej opowieści. Inne padłyby z jej ust dalsze słowa. Nie te, które – nie wiem jakie – za chwilę się potoczą.
– Tak, mogłabym – podjęła.
I znów na chwilkę przerwała, i znów po chwilce podjęła:
– Ale nie chcę. Bo jeszcze więcej niż tej gry, wiesz, to brzydzę się mnogości. Wielości. Brzydzę się. Fizycznie i nie tylko fizycznie. Ja nie jestem wieloma kobietami. Jestem jedną kobietą i chcę być jedną. I nie chcę wielu mężczyzn. Chcę jednego. Chciałabym. Rozmawiam nieraz z koleżankami, tak ogólnie, ale trochę też o tym, i one mówią: „Trzeba mieć zdrowy stosunek do tych spraw”. Zdrowy stosunek według nich to spać z każdym mężczyzną, który się podoba, który jest przystojny albo miły, ujmujący, albo który kobiecie czymś imponuje, szybką jazdą na motorze, szampańskim wydawaniem pieniędzy albo grą na gitarze, albo czymś w tym rodzaju. Jeżeli to jest zdrowy stosunek, to mój jest chory. Ale ja nie myślę, że mój jest chory. Nie mogę, a nawet gdybym mogła, nie chcę spać z wieloma mężczyznami, z drugim, trzecim, piątym. Z jednym chciałabym. I nawet tańczyć nie chcę z wieloma. Nie chcę się ocierać o wiele męskich ciał. Nie wiem, co o tym pomyślisz, ale powiem ci, że ja nie widzę dużej różnicy pomiędzy zatańczeniem z mężczyzną a położeniem się z nim do łóżka. Na pewno można na to spojrzeć inaczej, nie tak drastycznie, jak powiedziałaby moja koleżanka, ale ja tak to widzę i mówię ci to, bo chcę ci powiedzieć. Żebyś wiedział o mnie. Choć ja o tobie to, tak naprawdę, nie wiem nic. Widzę cię po raz drugi w życiu i wszystko, co myślę o tobie, to sobie wyobraziłam.
Ciekawe, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz – pomyślałem. I gdzie to było. Nie mogłem sobie przypomnieć.
– Pierwszy raz zobaczyłam cię przelotnie. Ty na pewno nawet nie wiesz gdzie i kiedy. To dziwna historia, bardzo ładnie dziwna, o której ci kiedyś może opowiem.
Przerwała, spojrzała w okno i znowu na mnie.
– Tak, wszystko, co myślę o tobie, to sobie wyobraziłam. No, trochę mi dopomogli w wyobrażeniu sobie ciebie tacy różni ludzie. Dopomogli mi w tym sensie, że mówili o tobie niezbyt przychylnie tub wręcz źle. Lub wręcz wrogo. I to mnie właśnie ucieszyło. Gdyby mówili o tobie dobrze, to by mnie właśnie zmartwiło. Naprawdę. Bo ja ich trochę znam, w każdym razie znam na tyle, że wiem, że ci ludzie nie mogą mówić o tobie dobrze. Jeżeli jesteś taki, jakiego ja sobie ciebie wyobraziłam, to oni mogą mówić o tobie tylko źle. Tak też mówili i to mi się zgadzało. O mnie też opowiadają różne nie budujące rzeczy tylko dlatego, że myślę o pewnych sprawach inaczej niż oni. Ale co tam. To wszystko głupstwa, o czym wiesz lepiej ode mnie.
Przerwała i znowu spojrzała w okno. Ja wyciągnąłem z paczki papierosa, zapaliłem i myślałem: skąd ta dziewczyna wie takie różne rzeczy: małe i duże? I kim ona jest? I kiedy i gdzie, przelotnie, jak mówi, pierwszy raz się spotkaliśmy? We śnie jakimś?
– Lubię patrzeć, jak palisz – powiedziała. – Dym cię leciutko osnuwa, ale pomimo to jesteś dla mnie wtedy bardziej realny lub raczej: mniej nierealny.
Zupełnie nie wiedziałem, jak po tych jej słowach się zachować, i spróbowałem jakoś tam się uśmiechnąć.
– Wiesz, temu jednemu mężczyźnie chciałabym dać, tak zwyczajnie, tak najzwyczajniej w świecie – jak podarek imieninowy czy urodzinowy – całe moje życie. Bez reszty. Chciałabym być z nim i podróżować z nim, i czekać na niego wtedy, kiedy nie mógłby mnie ze sobą zabierać. Chciałabym dla niego utrzymywać dom w czystości i robić zapasy na zimę, kompoty, konfitury, marynować grzyby, kwasić ogórki, butelkować szczaw, pomidory, kisić kapustę i inne wspaniałości. Chciałabym mu zrobić na drutach albo na szydełku długi długi ciepły szalik i ciepły sweter, i ciepłe rękawiczki, i ciepłą czapkę, i bardzo ciepłe skarpety, i w ogóle. Bo to tak jest, że dla siebie, owszem, można coś tam zrobić, ale dla drugiego człowieka to już można coś niesamowicie pięknego zrobić, wszystko. Wszystko. I, czy ja wiem... może jutro zgaśnie Słońce, przecież może; albo nam je przesłoni, na zawsze, jakiś straszny potworny grzyb... Przecież może.
Jakże niesamowicie mówi ta dziewczyna – myślałem. Jakim sposobem ona uchowała się i uchowała takie myślenie niemodne w świecie tym, wśród ludzi tych, którzy – sami nie potrafiąc tak mocno i prosto kochać – wszystko robią, żeby taką miłość poniżyć pognębić zhańbić zdeptać zniszczyć zamordować (bo inność drażni jednakowość). I specjalne obyczaje w tym niszczycielskim morderczym celu stworzyli, specjalną filozofię, specjalną sztukę, specjalnych specjalistów-artystów, cały specjalny świat. I, no tak, no tak, przecież może jutro zgasnąć Słońce albo może nam je przesłonić jakiś straszny potworny grzyb. Na zawsze, jutro, pojutrze, na zawsze, przecież może się to stać.
– I wiesz – podjęła ona – może to dla ciebie oczywiste, ale też ci chcę o tym powiedzieć, powiedzieć wprost, że jestem za wiernością, za wiernością absolutną...
Wolny ptak jest najwierniejszym stworzeniem tego świata – powiedziałem do siebie w myśli. Ale nie bardzo wiedziałem, po co mi się to zdanie w myśli powiedziało, ani nie wiedziałem, co to zdanie – w całej swojej rozciągłości, w całej swojej skrzydlatości oznacza.
– ...i temu jednemu mężczyźnie byłabym oczywiście absolutnie wierna. W ten sposób, w ten chyba jedyny sposób byłabym też sobie wierna. Byłabym taka, jaka chcę być i jaka naprawdę jestem. Ja to wiem. Ja to czuję. Ten mężczyzna by mi pomógł w tym, by mi pomógł taką a nie inną być, a ja bym się starała tak samo we wszystkim mu pomóc. Bo, myślę, że na pewno bym mu w niczym nie przeszkadzała. Ogromnie ciężko jest o takich sprawach mówić i ogromnie niezręcznie. I raczej nie powinno się zapewniać o czymś, bo to wtedy właśnie wygląda podejrzanie.
Przerwała, zaczerpnęła głęboko powietrza i znowu spojrzała w okno, jak gdyby dając mi w ten sposób możność ochłonięcia po każdej fali swoich wynurzeń, a sama jak gdyby czerpiąc stamtąd, z okna lub zza okna, jakieś potrzebne jej siły. Patrzyła w okno, a ja patrzyłem na nią, na jej profil i myślałem: sercem nie mógłbym, bo serce miałem kiedyś jedno i mi się potrzaskało straszliwie i doszczętnie, i nie udało się pokleić skorupek tego dzbanka, ani łzami – tym klejem białym, ani krwią – tym klejem czerwonym, i tak nie mam serca, nie mam, więc sercem nie mógłbym, ale mógłbym taką istotę pokochać SIŁĄ WOLI. SIŁĄ WOLI pokochać istotę taką mógłbym. Pierwszą dziewiczą i wielką i wolną miłością wolnej mojej woli. Skąd ona wgięła się, ta dziewczyna, tu, przede mną, prawie na wyciągnięcie ręki, ona, co jest taka, jak gdyby ją stworzyła jakaś niewysłowiona rozdzierająca tęsknota, już nie serca tęsknota, ale czegoś innego, nie wiem czego... Ducha tęsknota. Moja tęsknota.
Dziewczyna odwróciła oczy od okna i spojrzała na mnie. Ale dalej milczała. Patrzyła. Było w tym patrzeniu znowu to, co było na początku, kiedy zaczęła do mnie mówić, coś z tego jak kiedy się stoi na nabrzeżu portowym i się patrzy na wolno sunący ku kei statek, ale jest on jeszcze trochę daleko i stęsknionymi nagimi oczami, bez pomocy małej lornetki, nie można rozróżnić rysów twarzy stojących na mostku pasażerów. Milczałem jak ona. Zdałem sobie nagle sprawę, że przez-ten-cały-czas nie powiedziałem ani jednego słowa.
– Zadam ci teraz jedno pytanie – odezwała się w pewnej chwili. – I więcej już nic nie powiem.
A ja wtedy poczułem, jak po karku przeszedł mnie dreszcz, przebiegł mnie prąd i zaraz potem – tak, jak nieraz chlusta ulewa po błyskawicy – poczułem, jak kropla potu, jedna kropla potu potoczyła mi się od karku w dół po plecach. Bo wiedziałem, jakie to będzie pytanie. Bo naraz zrozumiałem wszystko i zdziwiłem się, ogromnie się zdziwiłem, że nie zrozumiałem tego od razu, prawie od samego początku. Absolutnie nie pojmowałem, jak się to mogło stać.
Ona pochyliła głowę, nisko, prawie dotykając czołem kolan, chwilkę tak ją trzymała, po czym wyprostowała się, spojrzała na mnie, znowu zaczerpnęła głęboko powietrza, rozplotła dłonie, zwiesiła ręce po obu stronach krzesła, potrząsnęła głową i znowu odwróciła ją w stronę okna, jak gdyby prosząc stamtąd o jeszcze trochę sił.
Chciałem jej pomóc, chciałem powiedzieć wypowiedzieć wykrztusić wyjąkać to zdanie, to jedno zdanie, ale nie mogłem wydobyć głosu, uwiązł mi w gardle, tak niewypowiedzianie byłem wzruszony tym wszystkim, tym, co mnie tutaj teraz spotykało, czego dane mi zostało wreszcie się doczekać po sześciu latach, po sześciu nieskończenie długich latach czekania na cud, w którego zdarzenie się, wydarzenie się nigdy nie przestałem do końca wierzyć, choć dni płynęły; dwa tysiące dni, i noce płynęły, dwa tysiące nocy, i rzeki płynęły, dużo dużo rzek, meandrami-meandrami, i ja szedłem wzdłuż tych rzek, to w górę, to w dół, jak duch, jak duch.
Więc chciałem teraz wyjąkać do niej to zdanie, to pytanie: „Czy mógłbym być tym mężczyzną?”, ale nie mogłem dostać się do własnego głosu, nie mogłem dostać się do tego zdania i je wydobyć, wydostać z podziemi na powierzchnię tego nowego stworzonego przez nią świata, i tak to niemy zaniemówiony zaczarowany – tylko patrzyłem na nią, a ona odwróciła w końcu głowę od okna i ja wstrzymałem oddech, a ona powiedziała wolno cicho wyraźnie:
– Czy chciałbyś być tym mężczyzną?
Nie odwróciła już tym razem oczu do okna, tylko patrzyła na mnie dalej, jak gdyby spojrzeniem swoim pomagając słowom swoim, żeby może nie zawróciły z drogi, popychając je, żeby szły prosto do tego zakamarka we mnie, do tego kosmicznego we mnie schronu, gdzie chowałem ten promyk, tę promykową moją wiarę, że wydarzy się cud, że na pewno wydarzy się i one, te jej słowa, dotarły tam, i to było tak, jak gdyby zaczął sypać na mnie różowy jakiś śnieg, i czułem, jak od gardła w dół, do brzucha, zalewa mnie jakieś ciepło i czułem, jak kruszą się we mnie jakieś wielkie twarde granitowe skały, całe wielkie góry i rozpadają się łagodnie, rozsypują się miękko tkliwie bezgłośnie...
Uniosłem się z fotela i zacząłem wolno iść ku niej wpatrzony w jej oczy, a ona w moje (w miarę jak się zbliżałem, ona unosiła wolno głowę, i to było tak, jak gdyby jej spojrzenie odgarniało na boki powietrze przede mną, żeby mi było łatwiej iść, lżej); doszedłem i stanąłem przed nią, o krok od niej i wolniutko zgiąłem kolana, i ukląkłem przy jej stopach (jej głowa, w miarę jak się schylałem, też pochylała się w dół; niewymownie patrzyliśmy sobie w oczy nasze), i wolniutko uniosłem ramiona, żeby objąć jej nogi, i zobaczyłem, nie odrywając oczu od jej oczu, zobaczyłem kącikami oczu, jak ona też podnosi zwieszone po obu stronach krzesła ręce, żeby objąć moją głowę, tak, na pewno po to, żeby objąć moją głowę i... gdzieś wtedy, gdzieś wtedy, a może jeszcze ułamek sekundy potem, a może jeszcze ułamek sekundy po tym ułamku sekundy, ale przed tym następnym ułamkiem sekundy, kiedy już mieliśmy się dotknąć... rozległ się głośny trzask.
Się otworzyło oczy i prawie jednocześnie się poderwało na posłaniu, z pozycji leżącej do siedzącej, i – prawie też jednocześnie – się sięgnęło po czuwający u wezgłowia nóż.
– Nie powie mi pan chyba, że śpi pan zawsze sam?! – pół-zapytał, pół-oznajmił kiedyś ktoś.
– Nie. Zawsze to śpię z nożem na podorędziu – się odpowiedziało w pełni oznajmująco.
Przez otwarte okno, gwiżdżąc dziko przeciągle żałobliwie, wpadał do izby wiatr. Na dworze, w ciemnościach nocy, hulała przedwiośniana wichura. Jak zawsze po przebudzeniu, się zaczęło się zastanawiać nad topografią: gdzie się jest? co to za kwatera? jaka wieś? jakie miasto? jaki kraj? jaki kontynent? (raz, kiedyś tam, po dziwnym śnie, się pomyślało: jaka planeta?) Mocniejszy podmuch wiatru uderzył ramami okna o ściany i ten głośny trzask przypomniał tamten trzask, i ten tamten trzask przypomniał wszystko.
Się zwlokło się z posłania, podeszło do okna, chwyciło mocno rękami za obie ramy, żeby się nie huśtały pod naporem wichru, i z wysokości tego piętra się spojrzało w noc. Usta się miało zaciśnięte. I zęby. Aż do bólu. W pewnej chwili:
– Chcę – się powiedziało cicho w noc i w same usta wiatru.
I po chwili się powtórzyło nieco głośniej:
– Chcę.
Jeszcze chwilę się stało i potem się zamknęło okno. Się wiedziało, że się już na nowo nie zaśnie, i się zbliżyło się do kontaktu, żeby zapalić światło. Ale nie. Się przysiadło na brzegu łóżka, sięgnęło po papierosy, co obok na taborecie, ale też nie. Się wyraźnie czuło w ustach cierpki smak tych dwóch papierosów dopiero co wypalonych, podczas gdy się słuchało tego wszystkiego, tego wszystkiego, co ona mówiła. Się pomyślało... i się pokiwało głową. I jeszcze raz się pokiwało. I jeszcze raz. I jeszcze. Bo się niesamowicie pomyślało. Się pomyślało, że... gdyby się nam wtedy we śnie udało siebie dotknąć, to nie przebudziłby mnie ten głośny trzask okna otworzonego nagle w środku nocy gwałtownym podmuchem wichury. Ani ten trzask, ani żaden inny dźwięk tego świata. Albo... się przebudziłoby się, ale... razem z nią, razem z nią, razem z nią. Z rękami obejmującymi jej kolana i z jej dłońmi na mojej biednej głowie.  


With My Willpower I'll Fall in Love with Her (English)

She pointed to the armchair and said:
      "Please, sit down."
      I sat.
      She moved a chair to the right armrest of the armchair and put an ashtray and matches on top of it. Then she placed another chair some twelve feet in front of the armchair and she too sat down. For a moment she looked at me in silence. There was in her looking something of when you stand on a landing pier and look at a ship moving slowly toward the quay, but it is still a bit too far away and without little binoculars you can't make out the faces of the passengers standing on the bridge. Something like that.
      "Have a smoke" - she said.
      I reached obediently to the pocket of my coat, took a cigarette out of the packet, and lit it. The girl was sitting straight, resting her back against the chair; her feet and knees were pressed together tightly; on her knees - at the place where the dress ended - her hands were clasped.
      "I have something to tell you. Be so kind as to listen to me."
      She became silent, looked at the window and again at me. I was smoking and looking at all that through the smoke of my cigarette floating phantasmagorically on the air.
      "You are a man; I, as you can see, am a woman."
      And she smiled. Softly, but not catlike. Womanly, but not coquettishly. Or maybe coquettishly, but somehow not deceitfully. And imperceptibly. Very gently. To me - who tried to see everything, even the tiniest detail, that could help me in my counterattack against the universal and each day and each step impudent vulgarity of the world - that smile appeared very nice, and I tried to return a similar smile.
      "I'm a woman - the girl resumed - and . . . how shall I say . . . well, I'm a normal woman."
      "If it's true, that's good" - I thought. "That's very good. For in that way there are already at least two of us normal in this abnormal, ailing world."
      "Everything I'm going to say is true" - she said, as if she perceived with I don't know what sense that I had just thought about it a moment ago. "It's up to you what you think about all this, but you have to believe me. It's very important to me. You have to believe me."
      I nodded.
      "I'm a normal woman" - the girl resumed - "but for some time, for a long time, there hasn't been a man in my life. I could have one, if you forgive the expression, but I didn't want to. Not only because I hate that game, that fawning, that creeping, that slinking . . ."
      "Those dripping little words, that dripping gaze, that dripping spittle" - I added in my mind.
      ". . . When I see" - she resumed - "when others do that, either men or women, when I'm an accidental witness or sometimes an object of that, then I don't know . . . I'd like to hide under the table or disappear suddenly, evaporate, not to see it. And sometimes . . . I have to go to the bathroom because I feel unwell. I feel sick."
      "Strange" - I thought. "Must be the first time I hear somebody who talks of those things as I would talk about it. Strange."
      "You don't slink . . . First I thought that maybe you are in love with somebody, but then I thought no, no way, if that was so, if you were in love, it would be written in your face, it would be lit in your eyes, sculpted in your movements, in all your behavior, and I would have to see it and I would never dare say what I'm saying and tell you what I'm going to tell you. What maybe I'll manage to tell you."
      "How beautifully this girl talks" - I thought. "If you were in love" - she says, "it would be obvious" - she says. Once I had thought just about that, way back, ages ago, when I was in love once in my life, about how it happens that the other gender doesn't see it, doesn't read in my face, in my eyes, in my whole behavior, that I'm obviously in love, and as far as that is concerned, there's nothing to talk about, everything is clear. And yet it was as if the other gender didn't see it, and it often started, all that game, those tricks of old, notorious and hackneyed, that turning of the eyes, that flashing of the flesh, that swaying of the hips, and so on. Wait . . . and maybe the other gender knew well, read well from my face and from my words what was happening in my heart and that precisely excited it, that other gender, even more. Roused it more. Maybe also annoyed. Irritated. Insulted. Maybe. May very much be. May very much be for sure. For then it was not only a matter of winning a man, of winning a partner, of winning a male for one nightly hour or for one daily hour or for a few daily or nightly hours. The matter in those cases was more than that: it was to slight an unknown rival specimen of one's own kind, the other woman, with whom the given man dares to be in love and dares to flaunt his love openly. To flaunt in the face of another woman, in the face of one standing right in front of him and deeming herself undoubtedly the first woman and in a sense the only one.
      "Can I go on?" - asked the girl.
      I raised my lowered head and looked at her a little surprised, as if asking, "Is everything all right?"
      "No. It's all right" - she said. "I just saw you were lost in thought and I didn't want to disturb you.
      "This girl is more and more unusual" - I thought. "Who gifted her with such subtlety? It must be hard for her. In this life, in this world."
      "And so, if you forgive the expression again, I could have men. A woman, if she's not somehow handicapped, and certainly if she's rather good-looking, can easily have every man . . ."
      "Almost every man" - I corrected in my mind.
      ". . . almost every man" - she corrected herself out loud. "Me, thank god, I'm not handicapped . . . I have a sort of beauty of my own . . . which . . . I don't know if you like it . . ."
      I took a deep puff of my ending cigarette and into the cloud of smoke which I let out of my widely open mouth, slowly and affirmatively I immersed my head, first bending it back, and then leaning it down and slightly forward. And after a while I raised it up. The girl smiled somehow movingly and now she in her turn slowly leaned her head down and kept it lowered like that for a while. (Her hair was red with the kind of shade you can only see in a dream.) I thought that my silent but affirmative answer was needed, if not indispensable, for her to go on. But I did not understand why she was telling all this to me. And I also thought that if I hadn't answered her, if that silent answer of mine hadn't come, her story would have a different ending. Different words would be uttered by her. Not the ones - unknown to me yet - that are going to be uttered in a moment.
      "Yes, I could" - she resumed.
      And again she stopped for a moment, and again she resumed in a moment:
      "But I don't want to. For even more than the game, you know, I hate plurality. Multiplicity. I hate it. Physically and not only physically. I am not many women. I am one woman and I want to be one. And I don't want many men. I want one. I would like. I often talk with other girls, about different things but sometimes also about that, and they say: 'You have to have a healthy attitude toward these things.' The healthy attitude according to them is sleeping with every man they like, every man who is handsome or nice, charming, or who can impress the woman with something, fast motorcycle riding, reckless spending of money or playing the guitar, or something of that kind. If that is a healthy attitude, mine must be sick. But I don't think it is sick. I can't, and even if I could, I don't want to sleep with many men, with the second, third, fifth. With one I would like. Nor do I want to dance with many. I don't want to rub against many men's bodies. I don't know what you'll think about this, but I'll tell you that I don't see a big difference between having a dance with a man and going to bed with him. One could certainly look at it differently, not so drastically as my friend would say, but this is how I see it and I'm telling you this because I want to tell you. So that you know about me. Although, to tell you the truth, I don't even know anything about you. I see you for the second time in my life and everything I think about you I have imagined."
      "I wonder when we met the first time" - I thought. "And where was it." I couldn't remember.
      "The first time I saw you in the passing. I'm sure you don't even know where and when. It's a strange story, very nicely strange, about which maybe I'll tell you one day."
      She stopped, looked at the window and at me again.
      "Yes, everything I think about you I have imagined. Well, I had some help in imagining you from some people here and there. They helped me in the sense that they talked about you not very kindly or even badly. Or even with hostility. And that made me happy. If they had talked about you well, that would have worried me. Really. For I know them a little, or at any rate well enough to know that those people can not talk about you well. If you are the person I have imagined you to be, they can only talk badly about you. And so they were, just as I expected. About me they also tell some noninspiring stories only because I think of some things differently than them. But never mind. These are all trifles, and you know this better than me."
      She stopped and again looked in the window. I pulled a cigarette out of the packet, lit up and thought: how come this girl knows all these things: small and big? And who is she? And where and when, in the passing, as she says, did we meet first time? In some dream?
      "I like to watch you smoke" - she said. "The smoke envelopes you ever so lightly, but in spite of it you are then more real to me; or rather, less unreal."
      I didn't know at all what to do after those words of hers and I tried to smile somehow.
      "You know, to this one man I would like to give simply - as simply as one gives a birthday gift - all my life. Completely. I would like to be with him and travel with him, and wait for him when he couldn't take me with him. For him I would like to keep the house clean and can food for winter, compotes, preserves, to marinate mushrooms, pickle cucumbers, bottle sorrel, can tomatoes, make sauerkraut and other delicacies. For him I would like to knit or crochet a long warm scarf and a warm sweater, and warm gloves, and a warm hat, and very warm socks, and in general. For the way things are, for oneself, surely, you can do something, but for another being you can do something strangely beautiful, everything. Everything. And, who knows . . . maybe tomorrow the sun will go out, it always may; or it may be obscured by a horrible monstrous mushroom . . . It may happen."
      "How strangely this girl talks" - I thought. "How did she manage to survive and how did her oldfashioned thinking survive in this world, among these people who - unable to love so strongly and simply - do everything to oppress, to degrade, to disgrace, to destroy such love (for otherness irritates likeness). And they have created for this destructive purpose a special philosophy, special art, special specialists-artists, all the special world. And, sure, it's true, tomorrow the Sun may go out or it may be obscured by a horrible monstrous mushroom. For ever, tomorrow, the next day, for ever, it may well happen."
      "And you know" - she resumed - "maybe that's obvious to you, but I want to tell you as well, tell you simply that I am for faithfulness, for absolute faithfulness . . ."
      "The free bird is the most faithful creature of this world" - I thought to myself. But I did not really know why that sentence appeared in my mind, nor did I know what that sentence -in all its stretch, in all its wingspan - really meant.
      ". . . and to this one man I would of course be absolutely faithful. In this way, only in this way, I think, I would be also faithful to myself. I would be the way I want to be and the way I really am. I know this. I feel this. That man would help me do this, help me be that way and not another, and I would also try to help him with everything. For I think that certainly I would not be an obstacle for him in any way. It's very hard to talk about these matters, and very awkward. And one should rather avoid giving assurances about things, because it is then that it looks suspicious."
      She stopped, breathed in deeply and again looked into the window, as if to give me in that way a chance to recover after each wave of her outpouring, and as if she herself drew from there, from the window or from outside of the window, the necessary strength. She was looking into the window, and I was looking at her, at her profile, and I thought: "with my heart I could not, for I only had had one heart, once, and it shattered terribly and completely, and I did not manage to glue the cracks of that claypot, neither with tears - that glue of white, nor with blood - that glue of red, and so I have no heart, I don't, and I could not with my heart, but I could fall in love with that being WITH MY WILLPOWER. WITH MY WILLPOWER I could fall in love with that being. With the first virginal and enormous and free love of my free willpower. Where did she come from, this girl, here, in front of me, almost within the reach of my hand, she, who appears to have been created by some unspeakable longing, a longing not of the heart only but of something else, I don't know what . . . A longing of the soul. A longing of mine."
      The girl turned her eyes away from the window and looked at me. But she was still silent. She kept looking. There was again something in her looking that was there when she started talking to me, something of when you stand on a landing pier and look at a ship moving slowly towards the quay, but it is still a bit too far away and with the longing naked eyes, without little binoculars, you can't make out the features of the faces of the passengers standing on the bridge. I was as silent as she. Suddenly I realized that all that time I didn't say a single word.
      "I will ask you a question now" - she said at length. "And I will not say anything else."
      And then along my neck I felt a shiver running, a current flowing, and right after that - just as often downpour strikes after the lightning - I felt a droplet of sweat, a single droplet of sweat, run from the neck down my back. For I knew what the question would be. For I suddenly understood everything and I was surprised, enormously surprised, that I had not understood it at once, nearly from the beginning. I could not conceive how it could have happened.
      She leaned her head, low, almost touching her knees with her forehead, for a moment she held it there, and then she sat straight, looked at me, again she took a big breath, unclasped her palms, dangled her arms on both sides of the chair, shook her head and again turned it towards the window, as if asking from there for some more strength.
      I wanted to help her, wanted to say, to speak out, to stammer out, to stutter out that sentence, that one sentence, but I could not produce a sound, the words stuck in my throat, so unspeakably was I moved by all that, by what was happening to me there and then, by what I finally lived to see after six years, after six interminably long years of waiting for a miracle, a miracle in whose coming I never fully stopped believing, although days went by, two thousand days, and nights went by, two thousand nights, and rivers went by, many many rivers, meandering-meandering, and I walked along those rivers, and up and down, like a soul, like a soul.
      And so I wanted now to stutter out to her that sentence, that question: "Could I be that man?", but I could not reach my own voice, I could not reach that sentence and bring it out, dig it out from the underground to the surface of that new world she had just created, and so - dumb, speechless, enchanted - I only kept looking at her, and she finally turned her head away from the window and I held my breath, and she said slowly quietly clearly:
      "Would you like to be that man?"
      This time she did not turn her eyes away to the window but kept looking at me, as if helping the words with her looking, keeping the words from turning away, pushing them straight to that recess in me, to that cosmic shelter in me where I had hidden that ray, that radiant belief of mine, that a miracle will happen, it will surely happen, and they, her words, got there, and it was as if some pink snow started falling on me, and I felt inside me strange warmth pouring down from my throat to my stomach, and I felt some huge hard granite rocks crumbling inside me, whole huge mountains, and gently falling apart, scattering softly tenderly silently . . .
      I rose from the armchair and started slowly to walk towards her with my eyes fixed on hers, and her eyes fixed on mine (as I was getting closer she slowly raised her head, and it was as if her looking pushed aside the air in front of me to make my walking easier, lighter); I got there and stopped in front of her, a step away from her, and very slowly I bent my knees, and I kneeled by her feet (her head, as I was bending down, leaned down likewise; ineffably we were looking into each other's eyes), and very slowly I raised my arms to enfold her legs, and I saw, without taking my eyes away from hers, with the corners of my eyes I saw her raise her dangling arms to embrace my head, yes, I was sure it was to embrace my head, and . . . around then, around then, or maybe one split second after that, and maybe one split second after that split second, but before that next split second, just when we were about to touch . . . there was a loud crack.
 

      I opened my eyes and almost at the same time started up from the horizontal to the sitting position, and - almost at the same time too - I reached for the knife lying at the bed-head.
      "You wouldn't say that you always sleep alone?!" - somebody once half-asked, half-declared.
      "No. I always sleep with my knife at hand" - I declared.
      Through the open window, whistling wildly, mournfully moaning, the wind blew into the room. Outside, in the darkness of the night, an early spring storm was raging. As always after waking up, I started wondering about topography: where am I? what quarters is this? what village? what city? what country? what continent? (once, long ago, after a strange dream, I thought: what planet?). A stronger gust of wind swung the window frames against the walls and the loud crack recalled that other crack and that other crack recalled everything.
      I dragged myself off the bed, came up to the window, firmly grabbed the window frames with both hands to keep them from swinging under wind pressure, and from the height of that floor I looked into the night. My lips were tightly pressed. And teeth. Until it hurt. Suddenly:
      "I will" - I said quietly into the night and into the very mouth of the wind. And after a moment I repeated a little louder:
      "I will."
      I stood for another moment and then I closed the window. l knew I wouldn't be able to fall asleep again, and I came up to the switch to turn on the light. But not. I sat on the edge of the bed, reached for my cigarettes on the stool near by, but not that either. I could clearly feel in my mouth the bitter taste of those two cigarettes I had just finished while I listened to all that, all that she said. For a moment I thought . . . and I nodded my head. And once more I nodded. And once more. And again. For I thought something strange. I thought that . . . if we had managed to touch each other in that dream, I would not wake up at that loud crack of the window suddenly opened in the middle of the night by the violent gust of the windstorm. Neither that crack nor any other sound of this world. Or . . . I would wake up, but . . . along with her, along with her, along with her. With my arms enfolding her knees and with her hands on my poor head.




minimap