Kukorelly Endre: Demolka (Rom A szovjetónió történetéhez in Polish)
Rom A szovjetónió történetéhez (Hungarian)
Eldöntöttem magamban (és már nagyon régen),
És már valóban nagyon régen. Ezek az írások, alig valamivel túl azon, hogy Hétfő Én. Kedd Én. Szerda Én. Csütörtök Én, arról a bizonyos boldogtalan, reménytelen és nyomorult valamiről szólnak, amit kommunizmusnak neveztünk el. A szovjetónióról. Mondhatnám, ha volna kedvem, hogy saját valóság, csak nincs kedvem. Úgy mondom, hogy nincs hozzá az égvilágon semmi kedvem. Mindjárt mesélek róla, hogy miért, előbb még annyit, hogy, maradjunk Gombrowicz szavainál, nem vagyok kommunizmusügyi szakember. |
Demolka (Polish)
Postanowiłem sobie (i już bardzo dawno), Tak tylko sobie o nim piszę. Komciakuję sobie. Bo mnie wkurzają. Te komciaki. Nie z jakiejś tam męskiej pasji, i bez większego zapału, tak tylko od niechcenia, po prostu – rozglądam się trochę, i tyle. Same gruzy. Ruiny. Demolka. „Marksizm likwiduje (na tej zasadzie, na jakiej np. zburzenie miasta likwiduje spory małżeńskie, troski o meble itd.)” – cytuje Gombrowicz w „Dzienniku” fragment listu Czesława Miłosza do niego. A poza tym nie ma żadnych komciaków, więc po co ja się tak denerwuję. Właściwie to są, znam jedną konkretną rodzinę komunistów, minimum dwóch istniejących komunistów, ojca i syna; oni dla przykładu muchy by nie skrzywdzili, są bezgranicznie poczciwi, ale kiedy pewnego razu u nas, w naszym mieszkaniu, wprawdzie bezgranicznie poczciwie (dalej – b.p.), ale jednak komciakowaliśmy, niebawem minie od tamtego dnia piętnaście lat, i jeden z nich, w dodatku syn, b.p. powiedział, nie cytuję dosłownie, ale „rów strzelecki” w jego wypowiedzi na pewno był, że gdyby coś się stało, znaczy, w razie jakichś „problemów”, my dwaj znaleźlibyśmy się po przeciwnych stronach rowu strzeleckiego. Czyli on i ja. Nie dla draki tak mówił, widać było, że myśli poważnie, a ja – poza tym, że „uch, ja pierdzielę”, i że „mimo odznaki wzorowego żołnierza, zbyt dobrze to ja nie strzelam” – nie miałem wiele do dodania. I nadal nie mam. Co najwyżej mogę napisać dwa-trzy komentarze, ale raczej tak ogólnie o życiu. Niż o komunizmie. Oczywiście – co dla kogo jest życiem. Czyli, z jakich spraw składa się moje życie, czy składa się również z komunizmu, jaką sprawą są dla mnie moje sprawy i dlaczego właśnie taką. Albo dlaczego nie. Dlaczego nie całkiem inną. Naprawdę „bardzo dawno postanowiłem sobie”, że będę się zajmował tylko takimi sprawami, „pisał o własnej rzeczywistości”, a więc „osobno” o niczym. Nawet o komunizmie. Osobno nie będę się nim zajmować. Albo dobrze, „wprawdzie zajmuję się tym, ale raczej od niechcenia; a w gruncie rzeczy jestem przede wszystkim dziecinny...” (Gombrowicz) Demolka, moja (nie spec)książka na temat komunizmu właśnie tak dziecinnie jest Książką-Ja. To warianty ja-A, a, „a”, (a). Mój ojciec umarł w 1980 roku. To naprawdę punkt zwrotny w historii związku sowieckiego. Latem byłem z Zs. w Rzymie, obserwowaliśmy, jak Włosi na Piazza Navona, gorąco demonstrują na rzecz Polaków. W porzadku, ale cóż oni, ci dzielni makaroniarze, rozumieją z tego wszystkiego? Z tego, co tam jest. U nas. A ja co rozumiem, i z czego? W 1968, na szczęście byłem zajęty innymi sprawami, o ile pamiętam razem z dziewczyną imieniem G., niż zgłębianiem i pojmowaniem czegokolwiek. Nawet nie próbowałem pojąć tego, co niepojęte. Dlaczego w Paryżu tak pragną towarzysza Mao, i czemu w Pradze dziwią się interwencji sowieckiej. Ani tego, jak można rozczarować się do komunizmu. Oczywiście naszą rodzinę przesiedlono, takim łatwiej, okay, była jakaś odporność na rozczarowanie: ale jak można się rozczarować do „czegokolwiek?” Do jakiejś ideologii. Jak gdyby istniała jakaś idealna idea, i tylko po to, żeby później można się było praktycznie do niej rozczarować. Komu to potrzebne, po co tak radykalnie zawłaszczać i przyswajać sobie świat, żeby w końcu ta zgrabna historyjka o pojmowaniu zakończyła się szczęśliwym rozczarowaniem? Umarł mój ojciec, a ja nie zdążyłem omówić z nim spraw. Żadnych. Nie mieliśmy na to czasu, chyba dlatego. Albo mieliśmy go za dużo. Gdyby chociaż udało się nam omówić dokładnie kwestię kobiet. Mama czuje się dobrze, a nawet świetnie, od czasu do czasu piecze mi placek z jabłkami, ogląda politykę w telewizji i lży komciaków. Według mnie ich w ogóle nie ma, według niej – „jak to nie ma”. I są to dwie ważkie prawdy. W tym kraju od iks lat – dziesięciu-dwunastu – jest wolność w sensie politycznym. A tak się składa, że kiedy jest wolność, kiedy „no wreszcie!” jest, wtedy „staje się niczym”, rozwiewa się jak mgła, krzepnie zaś tylko wtedy, kiedy jej nie ma. Krzepnie tak, że zastyga w twardy lód, i ciągle się z nią zderzasz, to nieuniknione. Chyba że się wcale nie poruszasz. Wolność to fantom. Jest i zarazem nie ma jej. Ja w każdym razie mam nadmiar wolności, ja już, jak powiada Ottlik, będę miał wieczną wolność. Nie cieszy mnie to specjalnie, ale cóż robić. Z grubsza tym właśnie jest związek sowiecki, tym wiecznym poczuciem wolności. Będziesz czuł smak wody, jak ktoś, kto omal nie skonał z pragnienia. Już do końca życia. Niezależnie od czegokolwiek. Niezależnie od takiej błahostki, czy są tutaj Rosjanie, czy też dawno już poszli w cholerę. Ojciec nie mógł się doczekać, żeby stąd wybyli: jakoś wiedział od zawsze (że nie od tego zależy? czy co?), dlatego nie zajmował się tym wszystkim. Kładł pasjansa, a kiedy pasjans nie wychodził, kładł następnego, a kiedy wychodził – to dobrze. Bo wychodził. Kiedy szła zima i robiło się chłodno, zaczynał „Wojnę i pokój”. Więdły liście w parku. Rozpieprzyły mu życie te komciaki. To dobre określenie, wiem, byłem tam, widziałem to po nim. „Wojna i pokój”. A potem? Potem kończył „Wojnę i pokój” i zabierał się do Toma Jonesa. Albo „Hrabiego Monte Christo”. I znów „Wojna i pokój”, a latem spulchniał ziemię wokół truskawek w ogródku albo sadowił się na leżaku, podkładał ramię pod głowę i mówił: „Jak dobrze”. Jak. Dobrze. Zawsze tak samo. Tak sobie, do siebie, przed siebie. Słyszę jego głos. To już dwadzieścia lat. Dwadzieścia jeden, dwadzieścia pięć, czterdzieści pięć. Nawet nie drgnie. Na ramieniu siada mu komar, nie odgania go. W 1956 nie wyjechali, czasem to rozumiem, czasem nie, zależy od tego, jakiej słucham płyty. I której strony. Przewrót 1956. Albo zmienisz swoje życie, albo umrzesz. Ojciec został, w ten sposób zmienił swoje życie. I moje. Zmienił swoje życie tak, że się go wyrzekł. Z małą przesadą, bo wyrzekł się (tak zwanej) wolności. Boże, od piętnastu lat powraca do mnie pewien sen – z dziewczyną imieniem S. z Hamburga dyskutujemy o tym, czym „eigentlich” do ciężkiej cholery jest wolność, a ja nie mam na ten temat nic do powiedzenia. Nie przychodzą mi do głowy żadne słowa. Faktycznie czym jest? Zdobywasz pistolet maszynowy, barykadujesz się w kinie Corvin i nie opuszczasz go, dopóki nie odejdą albo umierasz? Albo wyjeżdżasz z kraju? Wyganiasz ich, znikasz stąd albo umierasz – to wszystko? Mój ojciec postępował mniej więcej tak, jak wszyscy ludzie tutaj, poza stoma-dwustoma tysiącami. To także przewrót, czyż nie? On to tak rozwiązał. Nie było wyjścia. Potem umiera, robiąc to naprawdę dokładnie tak jak każdy. Przedtem jeszcze leży sobie w ogrodzie na leżaku, wystawia twarz do słońca i zamyka oczy. To naprawdę przyjemne, spróbujecie. Jest bardzo poważny. Słyszysz, jak lekkie podmuchy muskają źdźbła trawy. Nie bardzo jest, o czym mówić. Ptak, osa, pies, bezchmurne niebo, i że wiatr prawie nie przynosi tutaj smrodu spalin. „Przede wszystkim” dziecinny. „Czy wy także” przede wszystkim „jesteście dziecinni?” |