Ez az oldal sütiket használ

A portál felületén sütiket (cookies) használ, vagyis a rendszer adatokat tárol az Ön böngészőjében. A sütik személyek azonosítására nem alkalmasak, szolgáltatásaink biztosításához szükségesek. Az oldal használatával Ön beleegyezik a sütik használatába.

Varga, Krzysztof: Ein Grabstein aus Terrazzo (Nagrobek z lastryko Német nyelven)

Varga, Krzysztof portréja

Nagrobek z lastryko (Lengyel)

W 2058 roku nie poszedłem ani do wojska, ani na uniwersytet, ani do pracy, mimo że osiągnąłem wiek, w którym jedna z tych trzech możliwości, jeśli akurat nie siedzi się w więzieniu, jest koniecznością. Nikt się o mnie nie upomniał, co z uprzejmością wykorzystałem. Wojsko prezentowało moc duchową, nie fizyczną, i gdybym był klerykiem, musiałbym się liczyć z powołaniem do korpusu kapelanów; nie byłem jednak klerykiem ani nawet nie chodziłem do kościoła, co uchodziło mi bezkarnie, bo w tłumie cisnącym się w każdym kościele i na masowych mszach polowych łatwo było kogoś przeoczyć. Każdy, kto mnie znał i bywał w kościele, miał szansę mnie przeoczyć i co niedzielę z tej szansy korzystał. Odrodzenie religijne całego narodu wprawiło mnie w niebywałe zdumienie, bo świetnie pamiętałem jeszcze zamknięte kościoły, które teraz pootwierały się nagle jak muszle we wrzątku, oferując modlitwę, jedzenie, picie, zbawienie, wszystkiego do woli i bez opamiętania. To masowe rozmodlenie zwiastowało kolejną klęskę, było jak dalekie bicie bębnów wrogiej armii zbliżającej się do kraju, w którym wszyscy zajmują się wyłącznie tańczeniem w wiankach na głowach. Dziesięć lat później stałem się przejściowym człowiekiem, sprzątającym po ludziach, którzy nie należeli do tego rozmodlonego narodu, którzy widzieli więcej niż tylko tabernakulum.
Ani wojsko więc, ani uniwersytet, ani praca się o mnie nie upomniały, zatem ja również zachowałem piękne milczenie. Nikomu nie byłem potrzebny i ta niepotrzebność bardzo mi odpowiadała. Była wygodna jak błękitne koszule, zmieniałem ją codziennie na nową, a starą wyrzucałem do śmieci, pomiętą i cuchnącą potem. W roku 2058 nie pobiegłem ani do biblioteki, ani do burdelu, także nie do cyrku, w którym nigdy wcześniej nie byłem, raczej do kina, które odwiedzałem w każdą niedzielę na południowe seanse, zapewniające pustą widownię, jak mój dziadek ponad 70 lat wcześniej.
Niecałe dziesięć lat później nie poszedłem też na pierwsze demokratyczne wybory, w których partia mojej matki miała podzielić się władzą z opozycją. Opozycja została wyłoniona w wyniku wewnątrzpartyjnego głosowania i moją matkę przydzielono z dalekim numerem na warszawskiej liście wyborczej Nowej Partii, w okręgu mokotowskim oczywiście. Miała zostać posłanką z dzielnicy, w której żyli moi dziadkowie, ona sama i ja. Jeśli w ogóle kimś byliśmy, to byliśmy mokotowianami, ludźmi bez właściwości, mieszkańcami największego warszawskiego chaosu.
Nikt nie znał mojej matki, więc nie było niebezpieczeństwa, że ktoś na nią zagłosuje. Choć osoby z wysokimi numerami na liście znane były jeszcze mniej, bo moją matkę kojarzyłem ja i jej sąsiedzi, natomiast kandydata Nowej Partii na premiera nie kojarzył nikt z nim samym włącznie. Został wykreowany przez komputerowy program do wizażu, a w 2067 roku, mimo usilnych prób amerykańskich i japońskich naukowców, wciąż nie udawało się hominidów z programu fryzjerskiego opatrzyć nawet sztuczną inteligencją.
Wolne wybory toczyły się wolno i wolno było spekulować na temat wyniku, tak jak każdemu wolno spekulować o możliwości życia po śmierci. Partia mojej matki i tak miała wybory wygrane, z tą różnicą, że nie była to już partia mojej matki, skoro oddelegowano ją do opozycji. Miała, co chciała – poświęciła się i nic jej z tego nie przyszło.
Nie poszedłem wtedy nawet na spacer. Zostałem w domu, nieumyty, nieprzebrany, mimo że to była piękna niedziela, jedna z tych niedziel, kiedy niektórzy siadają do pisania wierszy, inni popełniają samobójstwa, pozostali obżerają się przed monitorami, a nikt z nich nie robi nic sensownego. Moje niepójście na spacer – aby nie kusiły mnie lokale wyborcze – było najbardziej sensowną rzeczą, jaką mogłem zrobić. Poza tym mógłbym nie odnaleźć na liście swojego nazwiska – zgodnie z ustawą z 2066 roku wszystkie nazwiska nie kończące się na –ski lub –cki musiały zostać zmienione. Ten wielki wysiłek organizacyjno-finansowy powiódł się doskonale, za cenę gigantycznego deficytu budżetowego udało się wreszcie ostatecznie zlikwidować wszelkie niejasności co do pochodzenia. Po zmianie nazwisk, dokumentów, papierów w urzędach i bankach Polska składała się wreszcie w stu procentach z Polaków. I tak ze zwykłego Frattnera, syna Zuzanny Frattner, z domu Frattner, wnuka Piotra Pawła Frattnera, zostałem Dominikiem Fratnerskim, lat 28, obywatelem VI Rzeczpospolitej, pracownikiem sektora pogrzebowo-rozrywkowego.
Bo w pamiętnym 2061, zatrudniłem się w vortalu „Rozwody i Pogrzeby”, dobrze płacącej firmie zajmującej się utylizacją ludzkich uczuć i istnień. Praca uczyniła mnie wolnym: od problemów z pieniędzmi, bo „RiP” płaciło legendarnie dobrze, i od problemów z zagospodarowaniem wolnego czasu, bo w zamian zabierało każdą minutę życia. Mieliliśmy tonami rozpadające się związki i delegalizowane śluby, szatkowaliśmy na potęgę skończone życia, a ja w ciągu niezliczonych miesięcy znoju dorobiłem się awansu, nerwicy lękowej, bezsenności i pieniędzy, za które w końcu, po latach, kupiłem opuszczone mieszkanie na Saskiej Kępie. Wszystkie te rzeczy przyszły łatwo, tak, że nawet nie zauważyłem, kiedy. Żyłem w pracy, tam jadłem, piłem, myłem się, czasami spałem, gdy nie miałem już siły ani ochoty jechać z Tarchomina na Mokotów, bo póki nie wprowadziłem się ostatecznie na Kępę, Mokotów ciągle był moim kwartałem. Wtedy wciąż jeszcze mieszkałem z matką, aż do roku 2068, kiedy ruszyłem w swoją podróż po opuszczanych mieszkaniach i kiedy wreszcie od ostatniego emigranta sam jedno z nich kupiłem, na ulicy Zwycięzców, skąd wyprowadzili się wszyscy pokonani mieszkańcy, aby szukać ratunku gdzieś za granicą.


Ein Grabstein aus Terrazzo (Német)

Obwohl ich im Jahr 2058 das Alter erreicht hatte, in dem man, wenn man nicht gerade im Gefängnis sitzt, entweder zur Armee oder zur Universität oder aber arbeiten gehen muss, entschied ich mich für keine dieser drei Möglichkeiten. Niemand erinnerte mich an meine Pflichten, was ich dankend ausnutzte. Die Armee zeigte geistige nicht physische Stärke, und wenn ich ein Seminarist gewesen wäre, hätte ich damit rechnen müssen, ins Priestercorps einberufen zu werden; ich war jedoch kein Seminarist, ich ging nicht einmal in die Kirche, was ungestraft blieb, da man in der Menge, die sich in die Kirchen drängte, und in der Masse, die an den Freiluftmessen teilnahm, leicht übersehen werden konnte. Jeder, der mich kannte und in die Kirche ging, hatte dazu Gelegenheit und machte Sonntag für Sonntag von dieser Gelegenheit Gebrauch. Die religiöse Renaissance der ganzen Nation wunderte mich maßlos, konnte ich mich doch noch gut an die geschlossenen Kirchen erinnern, die sich jetzt plötzlich wie Muscheln in siedendem Wasser öffneten, und nach Herzenslust und hemmungslos Gebet, Speis, Trank und Erlösung anboten. Dieses inbrünstige Beten der Massen war Vorbote einer weiteren Niederlage, es war wie das ferne Trommelschlagen einer feindlichen Armee, die sich einem Land näherte, in dem alle ausschließlich damit beschäftigt waren, mit Kränzen geschmückt zu tanzen. Zehn Jahre später wurde ich vorübergehend jemand, der hinter den Menschen aufräumte, die nicht dem inbrünstig betenden Volk angehörten, die mehr als nur das Tabernakel gesehen hatten.
Weder die Armee noch die Universität, noch die Arbeit erinnerten mich an meine Pflichten, also verlor auch ich kein Wort darüber. Niemand brauchte mich und dieses Nichtgebrauchtwerden passte mir sehr gut. Es war bequem wie blaue Hemden, ich zog jeden Tag ein neues an, und das alte, zerknitterte und schließlich stinkende Hemd warf ich in den Müll. Im Jahr 2058 eilte ich weder in die Bibliothek noch ins Bordell, noch in den Zirkus, in dem ich auch früher nie gewesen war, eher schon lief ich ins Kino und besuchte, wie mein Großvater mehr als siebzig Jahre zuvor, Sonntag für Sonntag die von Publikum ungestörte Mittagsvorstellung.
Keine zehn Jahre später ging ich auch nicht zu den ersten demokratischen Wahlen, in denen die Partei meiner Mutter sich die Macht mit der Opposition teilen sollte. Die Opposition war das Ergebnis einer innerparteilichen Abstimmung, und meiner Mutter wurde ein hinterer Platz auf der Warschauer Wahlliste der Neuen Partei zugeteilt, selbstverständlich im Wahlkreis Mokotów. Sie sollte Abgeordnete des Stadtteils werden, in dem meine Großeltern, sie selbst und ich lebten. Wenn wir überhaupt irgendetwas waren, dann Mokotower, Menschen ohne Eigenschaften, Bewohner des größten Warschauer Chaos.
Niemand kannte meine Mutter, also bestand keine Gefahr, dass jemand sie wählen würde. Obwohl die Personen auf den vorderen Listenplätzen noch unbekannter waren, denn zumindest ich und ihre Nachbarn wussten, wer meine Mutter war, während den Kandidaten der Neuen Partei für den Posten des Premiers niemand kannte, nicht einmal er selbst. Er wurde vom Computerprogramm Visage kreiert, und im Jahr 2067 gelang es, trotz intensiver Bemühungen amerikanischer und japanischer Wissenschaftler, immer noch nicht, die Hominiden aus dem Friseur-Programm mit künstlicher Intelligenz zu versehen.
Die freien Wahlen verliefen langsam, und es stand jedem frei, über ihren Ausgang zu spekulieren, so wie jeder über ein mögliches Leben nach dem Tod spekulieren konnte. Die Partei meiner Mutter stand sowieso als Wahlsieger fest, mit dem Unterschied, dass sie schon nicht mehr die Partei meiner Mutter war, da sie zur Opposition abgeordnet worden war. Sie hatte, was sie wollte – sie opferte sich und hatte nichts davon.
Ich machte damals nicht einmal einen Spaziergang. Ich blieb zu Hause, ungewaschen, nicht umgezogen, obwohl es ein schöner Sonntag war, einer von diesen Sonntagen, an dem die einen sich hinsetzen und Gedichte schreiben, andere Selbstmord begehen, und die restlichen sich vor dem Fernseher den Bauch vollschlagen, niemand von ihnen aber etwas Sinnvolles tut. Mein Nichtspazieren – um mich nicht der Versuchung der Wahllokale auszusetzen – war das Sinnvollste, was ich tun konnte. Außerdem hätte ich vielleicht meinen Namen auf der Liste nicht gefunden – gemäß dem Gesetz von 2066 mussten nämlich alle Nachnamen, die nicht auf -ski oder -cki enden, geändert werden. Diese enorme organisatorische und finanzielle Anstrengung machte sich hervorragend bezahlt, auf Kosten eines gigantischen Budgetdefizits gelang es schließlich ein für allemal, jegliche Unklarheiten, was die Herkunft betrifft, zu beseitigen. Nach der Änderung der Namen, Dokumente, Papiere in Ämtern und Banken setzte sich der polnische Staat endlich zu hundert Prozent aus Polen zusammen. Und so wurde aus einem gewöhnlichen Frattner, Sohn der Zuzanna Frattner, geborene Frattner, Enkel des Piotr Paweł Frattner, ein Dominik Fratnerski, 28 Jahre alt, Bürger der VI. Republik, Angestellter des Beerdigungs-Vergnügungs-Sektors.
Denn im denkwürdigen Jahr 2061 fand ich Arbeit im Vortal „Scheidungen und Beerdigungen”, einer Firma, die gut zahlte und sich mit dem Recycling menschlicher Gefühle und Existenzen beschäftigte. Die Arbeit befreite mich von Geldsorgen, denn „SuB” zahlte sensationell gut, und von dem Problem, was ich mit meiner freien Zeit anfangen sollte, denn als Ausgleich nahm sie jede Minute meines Lebens in Anspruch. Wir hatten tonnenweise zerfallende Beziehungen und für illegal erklärte Ehen, wir zerstückelten massenhaft zu Ende gegangenes Leben, und ich brachte es im Laufe ungezählter Monate mühseliger Arbeit zu einer Beförderung, einer Angstneurose, zu Schlaflosigkeit und Geld, für das ich mir schließlich, nach Jahren, eine verlassene Wohnung in Saska Kępa kaufte. Alle diese Dinge kamen von allein, so dass ich nicht einmal bemerkte, wann. Ich lebte in der Arbeit, dort aß ich, trank ich, wusch ich mich und schlief ich manchmal, wenn ich schon nicht mehr die Kraft noch die Lust dazu hatte, von Tarchomin nach Mokotów zu fahren, denn solange ich nicht endgültig umgezogen war nach Saska Kępa, war Mokotów mein Viertel. Damals wohnte ich immer noch mit meiner Mutter zusammen, bis zum Jahr 2068, als ich mich auf die Reise durch verlassene Wohnungen begab und schließlich vom letzten Emigranten selbst eine kaufte, auf der „Straße der Sieger“, die alle besiegten Bewohner verließen, um irgendwo im Ausland Rettung zu suchen.



minimap