Ez az oldal sütiket használ

A portál felületén sütiket (cookies) használ, vagyis a rendszer adatokat tárol az Ön böngészőjében. A sütik személyek azonosítására nem alkalmasak, szolgáltatásaink biztosításához szükségesek. Az oldal használatával Ön beleegyezik a sütik használatába.

Chwin, Stefan: Tyrania optymizmu

Chwin, Stefan portréja

Tyrania optymizmu (Lengyel)

Niepisanym dogmatem dzisiejszej szkoły – szczególnie renomowanych szkół prywatnych – jest wychowanie dla sukcesu. Ma to oczywiście swoje uzasadnienia, bo młodych ludzi należy mobilizować do nauki, jak się da, a każda opowieść o sukcesie z pewnością podnosi poziom adrenaliny we krwi, co niewątpliwie sprzyja efektywnemu działaniu. Tyle tylko że w każdej klasie na dwudziestu pięciu uczniów sukces odniesie dwóch albo trzech. Nie ma rady: resztę czeka w najlepszym razie umiarkowanie pomyślna wegetacja. Wystarczy rzut oka: tych, którzy już w punkcie wyjścia na sukces raczej skazani nie są, jest zwykle jakieś trzy czwarte. Podsycanie w takich warunkach ambicji czyli żądzy sukcesu wygląda na mimowolny sadyzm. “Jak dacie z siebie wszystko, to wcześniej czy później znajdziecie się na topie” – takie rzeczy wmawia się młodym ludziom. Tymczasem wbrew mitowi pucybuta-milionera, który – jak to sobie wyobrażamy – najpierw polerował brudne buty przechodniom w Harlemie, potem zaś dzięki zaciekłej wytrwałości zrobił bajeczne pieniądze i teraz lata z Nowego Yorku do Paryża własnym odrzutowcem, w społeczeństwie wolnorynkowym sukces zależy od jednostki w pewnym tylko stopniu. Rynek pracy kurczy się, a nie rozszerza (m.in. na skutek gwałtownego rozwoju nowoczesnych technologii). Większość “dobrych miejsc”, które w społecznym odczuciu uchodzą za symbol kariery zawodowej, jest już zajęta i będzie zajęta w przyszłości. Spora część młodych ludzi, którzy teraz uczą się i studiują, pójdzie na zasiłek albo do końca życia będzie żyć z nieciekawych zajęć, tak jak to się dzieje z większością ludzi na Wschodzie i na Zachodzie, którzy – powiedzmy jasno – ledwo wiążą koniec z końcem. Ale nie chodzi tylko o sukces zawodowy. Większość młodych ludzi, którym wmawia się teraz, że jak się postarają, to wszystko będzie okay, będzie miała też raczej częściowo tylko udane życie osobiste. Mówić im, że jeśli będą się mocno starać, wszystko pójdzie znakomicie także w tej sferze, to tworzyć miraże, które wcześniej czy później rozwieją się choćby w zetknięciu z twardymi realiami życia małżeńskiego. Gdy o tym wszystkim myślę, przypominają mi się dawne słowa Leszka Kołakowskiego, które, wiem, mogą dzisiaj pewnie dziwić, a nawet irytować, ale, jak myślę, mają w sobie  sporo prawdy: “Prawdziwie wartościowa kultura to taka kultura, która potrafi ludziom pomagać w znoszeniu klęsk. Bo żyjąc przechodzimy od klęski do klęski”. Takie jednak wyrażenia jak “klęska”, “życiowa przegrana” czy “wegetacja” to są w dzisiejszym świecie wyrażenia na niepisanym indeksie, których wszelkimi sposobami stara się unikać nie tylko kultura masowa. Stara się ich unikać także szkoła. Właściwie należałoby zapomnieć, że takie słowa w ogóle istnieją w słownikach. Najbardziej poruszająca wypowiedź, jaką usłyszałem ostatnio? Oto w uroczystym wywiadzie z okazji dziewięćdziesięciolecia urodzin zapytano Czesława Miłosza, laureata literackiej Nagrody Nobla z 1980 roku, czy miał udane życie. Odpowiedzią, którą usłyszeli dziennikarze z ust sławnego poety, było tylko jedno słowo: “Nie”. Myślę, że nad tą odpowiedzią triumfującego noblisty, który właściwie osiągnął w życiu wszystko, co tylko można sobie wyobrazić, warto się głęboko zamyślić. Bo jeśli nawet on, to cóż dopiero mówić o nas... Wyznanie Miłosza wielu ludzi przyjęło zresztą – w czym widzę znak czasu – jako niezręczne i niestosowne. Takich bowiem rzeczy przecież nie mówi się publicznie. Czyjeś prywatne niespełnienie, nawet jeśli jest to niespełnienie wielkiego pisarza, powinno pozostać w ukryciu. Kultura nastawiona na “edukację dla sukcesu” uczy żyć w kłamstwie. Zmusza do ciągłego udawania człowieka sukcesu, zmusza do wstydu z życia niespełnionego. Rodzimy się po to, by odnieść sukces. Kto nie ma udanego życia, powinien ten fakt ukryć. Należy udawać przed znajomymi i światem, że wszystko jest okay, bo brak sukcesu kompromituje. To właśnie dlatego szkoła, każda szkoła – nawet ta najbardziej bezstresowa i przyjazna młodym ludziom – jest znienawidzona przez uczniów. Oni od pierwszych chwil wiedzą, że jest to miejsce, gdzie odbywa się pierwsza selekcja: oddzielenie tych, którzy mają szansę na sukces, od tych, którzy najprawdopodobniej tej szansy nie mają. Każdy bardziej doświadczony nauczyciel potrafi bezbłędnie odróżnić jednych od drugich i choćby nawet miał jak najlepszą wolę, by sukces zapewnić wszystkim, sam w głębi serca dobrze wie, że sporej części z nich nie będzie umiał pomóc w żaden sposób. To właśnie w szkolnej klasie następuje pierwsze rozwarstwienie, które rodzi frustrację. Szkoła, jawnie oceniając “postępy i uzdolnienia uczniów”, w istocie uświadamia każdemu z nich, ile jest naprawdę wart, to znaczy, jakie drogi są przed nim zamknięte, kto wie, może na zawsze. Niemało uczniów w jakiejś chwili zdaje sobie sprawę, że nie należą oni do ludzi skazanych na sukces. Bywa, że to odkrycie jest bardzo bolesne i pozostawia w duszy trwały, trujący ślad. Czy dzisiejsza kultura zachodniego świata – kultura rozwoju gospodarczego i rozbudzonych aspiracji – niesie duchową pomoc tym, którzy nie są skazani na sukces? Kiedyś kultura zachodnia robiła to i byłoby dobrze, gdyby to potrafiła także dzisiaj, tylko nie bardzo wiemy, jak to robić. Do czego należałoby przygotować młodego człowieka, który staje na początku życiowej drogi? Ach – mówimy – nie myślmy o niedobrych rzeczach, które mogą mu się przytrafić. Przyjmijmy raczej, że w jego życiu nie zdarzy się nic złego. W ten sposób milczenie o prawdziwym życiu staje się fundamentem edukacji. Szkoła, tak jak jest pomyślana obecnie, ma właśnie ukrywać przed uczniem wiedzę o tym, czym w rzeczywistości jest życie. Ma ona tworzyć fikcyjną rzeczywistość iluzji, oddzieloną od realnego świata, w której uczeń nigdy nie dowie się o klęskach, jakie na niego nieuchronnie czekają. Założenie jest proste: uczeń powinien być przekonany, ze nic go złego w życiu nie spotka. Bo przecież tak naprawdę umieranie matki na raka, alkoholizm brata, emocjonalny chłód żony, niewdzięczność syna czy pogarda dla bezsilnego, starego ojca – to wszystko się z pewnością na świecie zdarza, ale zdarza się innym, nie nam. Dlatego należy przemilczać ciemne strony życia, by nie osłabiać w uczniu “młodzieńczego impetu i nadziei na lepszą przyszłość”. Jak najmniej więc “ponurych myśli” i jak najwięcej sportu na świeżym powietrzu. A przecież on – tak jak my wszyscy – na pewno w jakiejś chwili życia zostanie zdradzony przez kogoś, kogo będzie kochał, oszukany przez kogoś, komu zaufa, poniżony przez kogoś, przed kim się otworzy, odepchnięty, wyrzucony z pracy, upokorzony, boleśnie zraniony i będzie musiał się jakoś z tego wszystkiego podnieść. Takie jest, niestety, nasze życie. Można oczywiście udawać, że to nieprawda, wystarczy jednak rozejrzeć się trochę wśród znajomych, by nie mieć tej pewności. Częściowo udane małżeństwo, częściowo udane dzieci, częściowo udany dom... Jaki dar należałoby mu przekazać, żeby z tego wszystkiego wyszedł cało? Powie ktoś: Jak można zakładać z góry, że życie nie będzie udane! Cóż za pesymizm! Cóż za defetyzm! – Ależ niczego nie trzeba zakładać. Przecież wszyscy dobrze wiemy, jak to jest. Wystarczy posłuchać, co mówią ludzie na przyjęciach o piątej nad ranem, gdy zbliża się szary świt a w butelkach kończy alkohol, to znaczy, kiedy maski spadają z twarzy. Ileż to każdy z nas się nasłuchał w takich chwilach! Bogaty biznesmen nagle zaczyna wyznawać, że przegrał życie, bo nie został pisarzem. Pisarz zaczyna zwierzać się, że przegrał życie, bo nie ma “konkretnego zawodu”. Roześmiana właścicielka banku zalewa się łzami, bo mąż od miesięcy nie chce z nią sypiać. Burmistrz stutysięcznego miasta, absolwent Oxfordu, bełkocze, że jego ukochany syn bierze narkotyki i nie chce chodzić do żadnej szkoły. Dziennikarz udręcza się, że nie może napisać powieści. Filmowiec wstydzi się, że nie został inżynierem od silników samochodowych. Prawdziwy seans prawdy, poranna parada upiorów, o której nazajutrz wszyscy będą chcieli zapomnieć na wieki. I dzieje się tak nie tylko w Düsseldorfie, Warszawie i Pradze, lecz także w Sztokholmie, Paryżu i Budapeszcie. Geografia nie ma tu żadnego znaczenia. Wielkim błędem współczesnego modelu wychowawczego jest tyrania optymizmu, tyrania udawania, że wszystko będzie okay – tylko się starajcie i uczcie pilnie! Prawdziwa komedia ludzka... Masz odnosić sukcesy! – żądają od ucznia rodzice, którzy sami sukcesów nie odnoszą. Masz odnosić sukcesy! – żądają od ucznia nauczyciele, rozwiedzeni, samotni, sfrustrowani, bez forsy, złamani, upokarzani przez rodziców (którzy płacą, więc żądają...) i dyrektorów (na szczęście nie wszystkich...), którzy żelazną ręką muszą walczyć o dochody szkoły. I widmo sukcesu unosi się nad dzisiejszą szkołą jak uśmiechnięty wampir. Wartość szkoły mierzy się dziś ilością absolwentów, którzy dostali się do renomowanych uczelni, wysoko notowanych w rankingach, to znaczy weszli do wąskiego grona lepszych, którym się udało. Reszta, która do tego grona nie weszła, jest traktowana przez szkołę jako wstydliwy balast, z którym nie wiadomo, co począć. Tymczasem – niech mi będzie wolno wyrazić taką opinię – należałoby uczyć w szkole trudnej sztuki życia, to znaczy także tego, jak żyć w niespełnieniu. Wiem, to brzmi fatalnie, ale inaczej się tego powiedzieć nie da. Sztuki życia w niespełnieniu uczyło dawniej chrześcijaństwo, które przez stulecia głosiło, że klęska jest niezbywalnym elementem ludzkiego losu i godne jej znoszenie świadczy o sile naszego ducha. Idee chrześcijańskiej etyki szły jednak czasem za daleko, apoteozując choćby życie męczenników, poniżonych i zmiażdżonych przez los, choć równocześnie obiecywały wszystkim zwycięstwo pośmiertne, co dla ludzi niewierzących było jednak i pozostaje nadal tylko krzepiącą mrzonką. Także polska kultura wieku XIX uczyła, jak żyć w klęsce, uściślijmy jednak: chodziło przede wszystkim o trudną sztukę życia w klęsce niewoli politycznej. Polski romantyzm stworzył rozbudowaną filozofię życia moralnego, która przeobrażała klęskę poniesioną w starciu z przeważającym wrogiem w moralne zwycięstwo pokonanych. Polscy poeci i działacze społeczni uczyli, jak społeczeństwo może godnie żyć w niewoli, nadając głębszy sens bolesnemu doświadczeniu niespełnienia. Na tym fundamencie filozoficznym powstało wiele dzieł literackich, które weszły do kanonu nowoczesnej kultury polskiej. W roku 1989, kiedy rozpadł się komunizm i Polska po raz kolejny odzyskała suwerenność polityczną, spora część Polaków, ciesząc się słońcem odzyskanej wolności, uwierzyła, że tamta wiedza nie jest im już do niczego potrzebna. Z pewnością dodało to impetu polskiemu społeczeństwu w trudnym momencie ustrojowej transformacji. Zmienił się nastrój życia w Polsce. Do zgrzebnej rzeczywistości postkomunistycznego świata wtargnęła kultura masowa. Na ekranach telewizorów pojawił się tryskający zdrowiem człowiek z obowiązkowym “keep smiling”. Ale w tym słońcu odzyskanej wolności zagubiła się też część ważnej prawdy o ludzkim istnieniu. Słowo “życiowa klęska” stało się wstydliwym słowem-tabu. Wykadzano je z polskich dusz tak, jak się wykadza pokój po ciężkiej chorobie. Czyż nie lepiej brzmi słowo “porażka”, w którym zawarta jest obietnica rychłej poprawy losu? Lecz jeśli kiedyś sztuki życia w niespełnieniu uczył Kościół, dzisiaj do kościoła ludzie chodzą coraz rzadziej, więc nie spodziewają się z tej strony pomocy, kolorowe zaś magazyny i telewizja wołają nieubłaganie: “Jeśli nie odniesiesz sukcesu, jesteś niczym!”. Wszystko to rodzi w młodych ludziach frustrację i agresję o trudnych do przewidzenia skutkach, bo większość z tak podsycanych nadziei nigdy nie zostanie spełniona. Nawet najlepsi mogą przegrać, chociaż wmawiamy sobie, że to niemożliwe. Mit dobrej edukacji, gwarantującej jakoby powodzenie w życiu, jest niestety tylko jednym z krzepiących złudzeń, którymi karmimy nasze dusze. Wykształcenie nie gwarantuje niczego, choć dzisiaj panicznie chcemy wierzyć, że jest ono uniwersalnym kluczem do szczęścia naszych dzieci. Tymczasem ono czasem takim kluczem jest, a czasem nie jest, bo nawet jeśli ktoś ma świetny dyplom, a nie ma fartu, to i tak wszystko na nic. Witold Gombrowicz uważał, że szkoła nigdy nie była miejscem, w którym uczniów przygotowywano do prawdziwego życia. Przeciwnie: jej celem – tak rzecz przedstawiał w słynnych scenach swojej powieści “Ferdydurke” z roku 1938 – było i jest nadal odgradzaniem młodych ludzi od takiego życia. Ale dawniej szkoła nawet nie udawała, że jest czymś innym niż jest. Była miejscem tresury obyczajowej i “kucia”. Teraz zaś szkoła często pozoruje, że zależy jej na wtajemniczeniu uczniów w trudne sekrety ludzkiego istnienia i przygotowaniu ich do “praktycznego życia”. Ale to właśnie terror optymizmu, który w niej panuje – efekt presji wywieranej na nauczycielach przez rodziców, którzy nie chcą nawet słyszeć o tym, że ich dziecko może w życiu przegrać – blokuje szkołę w jej poważnych zadaniach. Nauczyciel – to przekonanie wydaje się dość powszechne – jest od tego, by dziecko nie przegrało nigdy. Powinien być energiczny, przyjazny, uśmiechnięty, mobilizujący do wspinania się wzwyż. On ma nauczyć dziecko, jak w życiu zwyciężać, to znaczy eliminować konkurentów. Ma zrobić z niego skutecznego wojownika na rynku pracy. Zamyka się błędne koło wymuszeń i kłamstw, bo wielu spośród uczniów dobrze wie, że takimi wojownikami nigdy nie będą. Dzisiaj uczeń dowiaduje się w szkole, co to są stawonogi, czym jest ameba i kim był Goethe, ale czy dowiaduje się też – co jest, ośmielę się twierdzić, wiedzą dużo poważniejszą – jak żyć w nieudanym związku z mężczyzną, z którego to związku wiele kobiet nie potrafi się wyplątać? Młody człowiek po paru latach szkolnej edukacji wie dość dokładnie, kto to był Karol Wielki oraz co Niemcy zawdzięczają Ludwigowi Erhardtowi, ale czy będzie wiedział, jak sobie poradzić z synem, który nie będzie go kochać? Czy szczegółowa wiedza o amperach i prawie Archimedesa powie mu, jak sobie poradzić w chwili, gdy go porzuci ktoś bliski? Kto na tym traci? W ostatecznym rachunku tracimy na tym wszyscy. “Ma ci się udać w życiu!” – słyszy dziecko od najwcześniejszych lat od matki, ojca, siostry, brata, kolegów i nauczycieli. Tymczasem wielu młodych ludzi, którym wbija się do głowy takie credo, stanie w obliczu życia częściowo tylko udanego albo nieudanego wcale. I będą to ukrywać przed rodzicami, znajomymi, przyjaciółmi, to znaczy będą kłamać. Tak jak są okłamywani, przez nas, rodziców, udających, że wszystko w zasadzie nam się udało. Wielką sprawą jest umieć duchowo zagospodarować życie, nad którym unosi się cień niespełnienia. Dziś tego młodych ludzi nikt nie uczy – ani szkoła, ani rodzina, ani Kościół, w którym ludzie szukają co niedzielę raczej paru chwil wytchnienia po sześciu dniach roboczych albo po sześciu dniach bezrobocia i niechętnie słuchają “ponurych kazań”. Człowiek, któremu się nie udało, chciałby się w takim świecie zapaść pod ziemię. Nauczono go, że takie życie nie ma żadnego sensu, a on sam jako osoba jest bez żadnej wartości. Że takie życie powinno być tylko “stanem przejściowym”, po którym należy “wreszcie się wybić”. Pozostaje wstyd. Zawiść. Wrogość, wobec tych, którym się udało. Albo wola zapomnienia o życiu. Odlot z życia. Rezygnacja. Rozpacz. Narkotyki. Albo obojętność... Oczywiście zastąpienie “edukacji dla sukcesu” przez “edukację dla klęski” (czy dla wegetacji) byłoby absurdalne i nie o takiej edukacji myślę. Nie chodzi bowiem o to, by ludziom już na wstępie odbierać nadzieję, odsłaniając przed nimi ciemne strony życia. Ale warto jakoś połączyć obie te perspektywy. Przydałaby się tu rozsądna równowaga. Tak żeby ktoś, kto przegrywa nawet w niedobrym stanie nie tracił poczucia sensu swojego życia. Nadanie sensu życiu niespełnionemu to w szkole wielkie zadanie dla przedmiotów humanistycznych, które powinny się bardziej zbliżyć do życia prawdziwego, to znaczy niedobrego. Medytacja nad życiem niespełnionym, w jakimś stopniu godząca nas z takim życiem (ale przy tym nie odbierająca nadziei na jego zmianę), przyda się nawet tym “młodym wilkom” kariery, którzy wierzą, że wszystko im się będzie udawać na sto procent. Z pewnością uczniowie powinni w szkole poznawać teksty i dzieła sztuki wzmacniające w ich duszach energię, wolę działania, ambicję i żądzę sukcesu. Ale dla równowagi mogliby czasem uważne przeczytać i przedyskutować także choćby pewną mądrą powieść o niezbyt szczęśliwej francuskiej żonie żyjącej na prowincji, niejakiej pani Bovary, z której to powieści dowiedzieliby się niejednego o psychologicznych tajemnicach kobiecego niespełnienia. Powinni więc czytać więcej książek i oglądać więcej filmów, w których byłaby mowa na przykład o tym, czym jest nieudane małżeństwo, na czym polegają trudności w związkach partnerskich, jakie kłopoty psychologiczne pojawiają się w relacjach między matką i córką, jak rodzi się kryzys przyjaźni między ojcem i synem, jakie są formy wrogości w miejscu pracy, na czym polega “trauma przegranej” w karierze zawodowej, czym w sensie duchowym jest dla pracownika utrata zajęcia, dla dziecka śmierć rodziców czy przewlekła choroba kogoś bliskiego... Bo człowiek może jakoś się spełnić także w życiu niespełnionym, to znaczy w niedobrych sytuacjach, o których tu myślę, rzecz tylko w tym, by go jakoś przygotować do takich prób, to znaczy obdarzyć głębszą wiedzą o tym – przepraszam za przykry paradoks – jak żyć względnie szczęśliwie i mądrze w nieszczęściu. Być może wiedza taka pomoże zapobiec najgorszemu, to znaczy naturalnej skłonności ucieczki przed prawdziwymi trudnościami, jakich nie szczędzi nam życie osobiste i zawodowe. Czy taka idea równowagi celów edukacji zostanie przez szkołę przyjęta – oto pytanie, na które nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Bo przecież wciąż uważamy za oczywiste, że szkoła powinna przede wszystkim być producentem karier. Poza tym, czy uczniowie, faszerowani od niemowlęctwa mitologią sukcesu, będą chcieli na lekcjach wspólnie z nauczycielem rozmyślać i rozmawiać o prawdziwym życiu, jakie ich czeka? A rodzice? Czy będą chcieli (za grube pieniądze) posyłać swoje dzieci do szkoły, która będzie je przygotowywać nie tylko do walki o sukces, lecz i do życia w niespełnieniu? Pewnie nie bardzo będą chcieli i przyznam, że trudno się im dziwić. Ja jednak przynajmniej będę miał tę małą satysfakcję, że napisałem to, co powinienem napisać, chociaż wiem, że to nie zgadza się zupełnie z duchem obecnego czasu.




minimap