Zawsze chciałem napisać książkę o świetle. Nie potrafię znaleźć innej rzeczy,
która bardziej przypominałaby wieczność. Nigdy nie potrafiłem wyobrażać sobie
rzeczy, które nie istnieją. Zawsze wydawało mi się, że to zwykła strata czasu,
podobnie jak upór w poszukiwaniu Nieznanego, które i tak koniec końców wygląda
jak układanka starych, dobrze znanych spraw w trochę podrasowanej wersji. Zdarzenia
i przedmioty albo się kończą, albo giną, albo rozpadają się pod własnym ciężarem
i gdy je oglądam i opisuję to tylko dlatego, że załamują na sobie blask, kształtują
go i nadają mu formę, którą jesteśmy w stanie pojąć.
Stacja w Jaśle była jasna i pusta. Pierwszy raz od tygodni świeciło słońce.
Pociągi wyglądały dobrodusznie. Tak jest niemal zawsze na prowincjonalnych dworcach:
Wagony przywodzą na myśl kolejki z dzieciństwa, lokomotywy w blasku mają żywe,
pierwotne kolory – zieleń, czerń, czerwień szprych i plakietek z orłem i numerem.
Gdy jest ciepło, brązowe podkłady wydzielają nostalgiczną woń, która sprowadza
tęsknotę za podróżą bez celu: powolną, nudną jazdą wśród nieruchomego, dekoracyjnego
pejzażu. Można wysiąść, przejść przez tory w niedozwolonym miejscu pod okiem
kolejarza w malinowej czapce i nic się nie dzieje. Wagony mają na bokach białe
tabliczki z nazwami miejscowości. Zagórz, Zagórzany, Krynica albo Chyrów za
ukraińską granicą, gdzie grube kobiety czekają na powrotny kurs obładowane kubanską,
hajdamacką, spirytem i paczkami nie banderolowanych pall malli, by sprzedać
to wszystko w Krościenku i wrócić jeszcze tego samego dnia.
Powietrze ma złoty odcień. Kwitną topole i brzozy. Pył snuje się nad peronami
jak łagodny narkotyk. Bilet kosztuje dwa z groszami i za to jest trzydzieści
kilometrów jazdy i prawie godzina podróży.
W przedziale i chyba w całym wagonie było pusto. Pachniało starym dymem z papierosów,
a przez otwarte okno zawiewało spalinami z diesla lokomotywy. Na północy, po
drugiej stronie doliny Jasiołki, kładły się grzbiety Pogórza Strzyżowskiego.
Bezlistne bukowe lasy lśniły w słońcu jak rude futro. Znowu jechałem do Dukli.
Na polach pracowali ludzie. Zaorana ziemia przypominała czekoladę. Siali, bronowali,
sadzili, samotne kobiety wspierały się na motykach i odprowadzały wzrokiem pociąg.
Niektóre po prostu siedziały wystawione do słońca, odpoczywały półleżąc, z rozrzuconymi
nogami, wsparte na łokciu, rozciągnięte jak zmiennocieplne stworzenia w tym
trochę przedwczesnym upale. Na wzgórza wspinały się owadzie pojazdy zrobione
ze starych wuesek – trzy koła, silnik wyjący na najwyższych obrotach, z tyłu
platforma i jazda w tempie marszu. Wyładowane ziarnem albo ceglastą saletrą
pełzły w lepkim gruncie pod niebieskim niebem jak pokorne zwierzęta nowo udomowionego
gatunku. Mechaniczna specjalność ubogich okolic. Niektóre zamiast platform miały
zwyczajne furki. Przejściowa hybryda między zaprzęgiem a traktorem. Zatrzymywały
się na szczytach wzniesień, mężczyźni przypasywali płachty i szli w dół siejąc
z ręki jak za dawnych lat w tanecznym rytmie: krok, szeroki zamach, krok, nabrać
garść, krok, szeroki zamach. Jechałem, paliłem i mimo odległości słyszałem odgłos
gumowych cholew, które przy ciężkim stąpnięciu brzmią dźwięcznie, trochę plaszcząco
i trochę cieleśnie.
Tak było. Niecały kilometr na minutę, więc to wszystko trwało w powietrzu dość
długo, by mogło zapaść w pamięć; odcisnąć się jak miliony innych obrazów, które
potem nosi się w sobie i dlatego człowiek przypomina obłąkany fotoplastykon,
a życie podobne jest do halucynacji, bo nic z tego, na co się spojrzy, nie jest
takie, jakie jest. Zawsze coś prześwieca spod spodu, wypływa na powierzchnię
jak kropla oliwy, opalizuje, mieni się i wabi jak diabelska sztuczka, błędny
ognik, pokusa, której nie ma końca. Niczego nie można tknąć, by nie poruszyć
czegoś innego. Jak w starym domu, gdzie wystarcza ciche stąpnięcie, a dwa pokoje
dalej w kredensie dzwoni szkło. Tak działa umysł i tak chroni od szaleństwa,
bo przecież nie dałoby się żyć, gdyby zdarzenia tkwiły w czasie jak gwoździe
w ścianie. Pajęczyna pamięci spowija głowę i teraźniejszość przez to również
jest mglista i ma się pewność, że zmieni się w przeszłość prawie bezboleśnie.
W Tarnowcu nad stacją stały białe obłoki. Z poziomych szczelin między nimi złota
mgła spływała na ścianę z napisem „Sendecja Żydy”. Semafor był opuszczony i
staromodny. Chciałem wybrać jakieś zdarzenie ze swojego życia, lecz żadne póki
co nie wydawało się lepsze od innych.
A potem do przedziału obok wsiadło czterech mężczyzn. Widziałem ich, jak szli
pustym peronem. Wyglądali na robotników, którym udało się wyjść przed fajrantem.
Przypominali wagarowiczów. Przez cienką ścianę słyszałem, jak się przepychają,
moszczą z rozmachem, nonszalancko, być może z nogami na siedzeniach i od razu
poczułem dym z klubowych. Zanim pociąg w końcu ruszył, pochłonęła ich żywa rozmowa.
Mówili o telewizorach, tak jak chłopcy rozmawiają o samochodach, o mitycznych
markach, wyimaginowanych osiągach, nieosiągalnych cudach. Sony, Samsung, Curtis,
Panasonic, Philips... Ale nie brzmiało to jak ten rodzaj nowoczesnych, bezmyślnych
zaklęć. Faceci rozmawiali o rodzajach światła, emanowanych przez różne rodzaje
ekranów. Ten był zbyt zimny, zbyt fioletowy, tamten nazbyt ostry, nierzeczywisty,
bolesny dla ludzkiego spojrzenia, inny znowu zanadto pastelowy, cukierkowy,
uwłaczający naturalnej dystynkcji barw światła. Szukali ideału, mieszając cechy
poszczególnych elektronicznych mechanizmów trochę tak, jak miesza się farby
albo godzinami ustawia światła na filmowym planie, by na krótką chwilę uchwycić
rzeczywistość w jednym jedynym, niepowtarzalnym momencie, gdy pokryje się na
mgnienie z wyobraźnią. Próbowali ustalić kompromis między widzialnym i odwzorowanym.
Ani słowa o technice, ani krzty bęcwalskiego bałwochwalstwa. Przynajmniej do
stacji Jedlicze, gdzie wysiedli pośród srebrzystych rektyfikacyjnych kolumn,
spowitych w labirynty rafineryjnych rurociągów. Więc może się nie urwali? Może
szli dopiero do pracy w tym technopejzażu, na pograniczu którego najspokojniej
w świecie pasły się krowy, pracowały konie, a starodawna nędza powoli obracała
się w rustykalny landszaft.
I tak było do samego Krosna.
W oddali sunęły ogromne ciężarówki z ekscytującymi napisami na czerwonych i
żółtych plandekach, lśniące pociski cystern volvo, trawiaste furgony mercedesa,
siodłowce DAFa, odpicowane jelcze, śnieżnobiałe scanie, a pomiędzy nimi drobnica
osobowych jak pomniejsze kamyki naszyjnika kapitalizmu: ametysty, szmaragdy,
rubiny, opale, szafiry – wszystko w słońcu, rozmigotane, ze wschodu na zachód
i z powrotem, w poprzek Europy z gumowym, lepkim wizgiem opon na rozgrzanym
asfalcie, z grubymi facetami za fajerą, w skórzanych kurtkach, z marlboro w
ustach i z rozkręconym na ziher blaupunktem, i z pedałem przy podłodze jakby
gonił ich diabeł albo oni diabła (kto to może wiedzieć), jakby pośród starych
i nieruchomych wzgórz czas żłobił sobie wąski przesmyk, w którym miał nabrać
przyspieszenia jakby miał zamiar nadrobić całe stulecia, zostawić wszystko za
sobą i dotrzeć gdzieś poza materialną i zamieszkałą przestrzeń. Tak to wyglądało.
Na pagórkach, na płaskich spłachetkach przy szosie, na skraju olchowych zagajników
stali miejscowi i patrzyli, jak ich świat odrywa się jak kawałek lądu albo lodowa
kra i dryfuje wstecz, chociaż pozornie trwa na swoim miejscu. Żelazne brony
na wozach, widły, zaprzęgi, gumiaki na bose stopy, symbioza woni stajni i domu,
zamierzchły i mocny splot ludzkiej i zwierzęcej egzystencji, zsiadłe mleko,
ziemniaki, jaja, słonina i żadnych dalekich wypraw po trofea, żadnych cudów
ni legend poza sytością i spokojną śmiercią. No więc stali wsparci na drewnianych
trzonkach narzędzi, wrośnięci w ziemię, która niebawem miała się z nich otrząsnąć
tak jak pies otrząsa się z wody. Rozedrgana barwna linia szosy biegła dnem doliny.
W istocie była tektonicznym pęknięciem, geologicznym uskokiem na pograniczu
epok. Stali i patrzyli. A przynajmniej powinni to robić. W rzeczywistości jednak
robili swoje bez śladu zainteresowania, bez lęku, całkowicie pochłonięci materialnością
świata, jego ciężarem, który sprawiał, że mogli odczuwać swoje istnienie jako
coś realnego.