Ez az oldal sütiket használ

A portál felületén sütiket (cookies) használ, vagyis a rendszer adatokat tárol az Ön böngészőjében. A sütik személyek azonosítására nem alkalmasak, szolgáltatásaink biztosításához szükségesek. Az oldal használatával Ön beleegyezik a sütik használatába.

Schulz, Bruno: A Visitation (Nawiedzenie Angol nyelven)

Schulz, Bruno portréja

Nawiedzenie (Lengyel)

1

Już wówczas miasto nasze popadało coraz bardziej w chroniczną szarość zmierzchu, porastało na krawędziach liszajem cienia, puszystą pleśnią i mchem koloru żelaza.
Ledwo rozpowity z brunatnych dymów i mgieł poranka - przechylał się dzień od razu w niskie bursztynowe popołudnie, stawał się przez chwilę przezroczysty i złoty jak ciemne piwo, ażeby potem zejść pod wielokrotnie rozczłonkowane, fantastyczne sklepienia kolorowych i rozległych nocy.
Mieszkaliśmy w rynku, w jednym z tych ciemnych domów o pustych i ślepych fasadach, które tak trudno od siebie odróżnić.
Daje to powód do ciągłych omyłek. Gdyż wszedłszy raz w niewłaściwą sień na niewłaściwe schody, dostawało się zazwyczaj w prawdziwy labirynt obcych mieszkań, ganków, niespodzianych wyjść na obce podwórza i zapominało się o początkowym celu wyprawy, ażeby po wielu dniach, wracając z manowców dziwnych i splątanych przygód, o jakimś szarym świcie przypomnieć sobie wśród wyrzutów sumienia dom rodzinny.
Pełne wielkich szaf, głębokich kanap, bladych luster i tandetnych palm sztucznych mieszkanie nasze coraz bardziej popadało w stan zaniedbania wskutek opieszałości matki, przesiadującej w sklepie, i niedbalstwa smukłonogiej Adeli, która nie nadzorowana przez nikogo, spędzała dnie przed lustrami na rozwlekłej toalecie, zostawiając wszędzie ślady w postaci wyczesanych włosów, grzebieni, porzuconych pantofelków i gorsetów.
Mieszkanie to nie posiadało określonej liczby pokojów, gdyż nie pamiętano, ile z nich wynajęte było obcym lokatorom. Nieraz otwierano przypadkiem którąś z tych izb zapomnianych i znajdowano ją pustą; lokator dawno się wyprowadził, a w nietkniętych od miesięcy szufladach dokonywano niespodzianych odkryć.
W dolnych pokojach mieszkali subiekci i nieraz w nocy budziły nas ich jęki, wydawane pod wpływem zmory sennej. W zimie była jeszcze na dworze głucha noc, gdy ojciec schodził do tych zimnych i ciemnych pokojów, płosząc przed sobą świecą stada cieni, ulatujących bokami po podłodze i ścianach; szedł budzić ciężko chrapiących z twardego jak kamień snu.
W świetle pozostawionej przezeń świecy wywijali się leniwie z brudnej pościeli, wystawiali, siadając na łóżkach, bose i brzydkie nogi i z skarpetką w ręce oddawali się jeszcze przez chwilę rozkoszy ziewania - ziewania przeciągniętego aż do lubieżności, do bolesnego skurczu podniebienia, jak przy tęgich wymiotach.
W kątach siedziały nieruchomo wielkie karakony, wyogromnione własnym cieniem, którym obarczała każdego płonąca świeca i który nie odłączał się od nich i wówczas, gdy któryś z tych płaskich, bezgłowych kadłubów z nagła zaczynał biec niesamowitym, pajęczym biegiem.
W tym czasie ojciec mój zaczął zapadać na zdrowiu. Bywało już w pierwszych tygodniach tej wczesnej zimy, że spędzał dnie całe w łóżku, otoczony flaszkami, pigułkami i księgami handlowymi, które mu przynoszono z kontuaru. Gorzki zapach choroby osiadał na dnie pokoju, którego tapety gęstwiały ciemniejszym splotem arabesek.
Wieczorami, gdy matka przychodziła ze sklepu, bywał podniecony i skłonny do sprzeczek, zarzucał jej niedokładności w prowadzeniu rachunków, dostawał wypieków i zapalał się do niepoczytalności. Pamiętam, iż raz, obudziwszy się ze snu późno w nocy, ujrzałem go, jak w koszuli i boso biegał tam i z powrotem po skórzanej kanapie, dokumentując w ten sposób swą irytację przed bezradną matką.
W inne dni bywał spokojny i skupiony i pogrążał się zupełnie w swych księgach, zabłąkany głęboko w labiryntach zawiłych obliczeń.
Widzę go w świetle kopcącej lampy, przykucniętego wśród poduszek, pod wielkim rzeźbionym nadgłowiem łóżka, z ogromnym cieniem od głowy na ścianie, kiwającego się w bezgłośnej medytacji.
Chwilami wynurzał głowę z tych rachunków, jakby dla zaczerpnięcia tchu, otwierał usta, mlaskał z niesmakiem językiem, który był suchy i gorzki, i rozglądał się bezradnie, jakby czegoś szukając.
Wówczas bywało, że zbiegał po cichu z łóżka w kąt pokoju, pod ścianę, na której wisiał zaufany instrument. Był to rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej fioli szklanej, podzielonej na uncje i napełnionej ciemnym fluidem. Mój ojciec łączył się z tym instrumentem długą kiszką gumową, jakby krętą, bolesną pępowiną, i tak połączony z żałosnym przyrządem - nieruchomiał w skupieniu, a oczy jego ciemniały, zaś na twarz przybladłą występował wyraz cierpienia czy jakiejś występnej rozkoszy.
Potem znów przychodziły dni cichej skupionej pracy, przeplatanej samotnymi monologami. Gdy tak siedział w świetle lampy stołowej, wśród poduszek wielkiego łoża, a pokój ogromniał górą w cieniu umbry, który go łączył z wielkim żywiołem nocy miejskiej za oknem - czuł, nie patrząc, że przestrzeń obrasta go pulsującą gęstwiną tapet, pełną szeptów, syków i seplenień. Słyszał, nie patrząc, tę zmowę pełną porozumiewawczych mrugnięć perskich oczu, rozwijających się wśród kwiatów małżowin usznych, które słuchały, i ciemnych ust, które się uśmiechały.
Wówczas pogrążał się pozornie jeszcze bardziej w pracę, liczył i sumował, bojąc się zdradzić ten gniew, który w nim wzbierał, i walcząc z pokusą, żeby z nagłym krzykiem nie rzucić się na oślep za siebie i nie pochwycić pełnych garści tych kędzierzawych arabesek, tych pęków oczu i uszu, które noc wyroiła ze siebie i które rosły i zwielokrotniały się, wymajaczając coraz nowe pędy i odnogi z macierzystego pępka ciemności. I uspokajał się dopiero, gdy z odpływem nocy tapety więdły, zwijały się, gubiły liście i kwiaty i przerzedzały się jesiennie, przepuszczając dalekie świtanie.
Wtedy wśród świergotu tapetowych ptaków, w żółtym zimowym świcie zasypiał na parę godzin gęstym, czarnym snem.
Od dni, od tygodni, gdy zdawał się być pogrążonym w zawiłych konto-korrentach - myśl jego zapuszczała się tajnie w labirynty własnych wnętrzności. Wstrzymywał oddech i nasłuchiwał. I gdy wzrok jego wracał zbielały i mętny z tamtych głębin, uspokajał go uśmiechem. Nie wierzył jeszcze i odrzucał jak absurd te uroszczenia, te propozycje, które nań napierały.
Za dnia były to jakby rozumowania i perswazje, długie, monotonne rozważania prowadzone półgłosem i pełne humorystycznych interiudiów, filuternych przekomarzań. Ale nocą podnosiły się te głosy namiętniej. Żądanie wracało coraz wyraźniej i doniosłej i słyszeliśmy, jak rozmawiał z Bogiem, prosząc się jak gdyby i wzbraniając przed czymś, co natarczywie żądało i domagało się.
Aż pewnej nocy podniósł się ten głos groźnie i nieodparcie, żądając, aby mu dał świadectwo usty i wnętrznościami swymi. I usłyszeliśmy, jak duch weń wstąpił, jak podnosi się z łóżka, długi i rosnący gniewem proroczym, dławiąc się hałaśliwymi słowy, które wyrzucał jak mitralieza. Słyszeliśmy łomot walki i jęk ojca, jęk tytana ze złamanym biodrem, który jeszcze urąga.
Nie widziałem nigdy proroków Starego Testamentu, ale na widok tego męża, którego gniew boży obalił, rozkraczonego szeroko na ogromnym porcelanowym urynale, zakrytego wichrem ramion, chmurą rozpaczliwych łamańców, nad którymi wyżej jeszcze unosił się głos jego, obcy i twardy - zrozumiałem gniew boży świętych mężów.
Był to dialog groźny jak mowa piorunów. Łamańce rak jego rozrywały niebo na sztuki, a w szczelinach ukazywała się twarz Jehowy, wzdęta gniewem i plująca przekleństwa. Nie patrząc widziałem go, groźnego Demiurga, jak leżąc na ciemnościach jak na Synaju, wsparłszy potężne dłonie na karniszu firanek, przykładał ogromną twarz do górnych szyb okna, na których płaszczył się potwornie mięsisty nos jego.
Słyszałem jego głos w przerwach proroczej tyrady mego ojca, słyszałem te potężne warknięcia wzdętych warg, od których szyby brzęczały, mieszające się z wybuchami zaklęć, lamentów, gróźb mego ojca.
Czasami głosy przycichały i zżymały się z cicha jak gaworzenie wiatru w nocnym kominie, to znowu wybuchały wielkim zgiełkliwym hałasem, burzą zmieszanych szlochów i przekleństw. Z nagła otworzyło się okno ciemnym ziewnięciem i płachta ciemności wionęła przez pokój.
W świetle błyskawicy ujrzałem ojca mego w rozwianej bieliźnie, jak ze straszliwym przekleństwem wylewał potężnym chlustem w okno zawartość nocnika w noc szumiącą jak muszla.

2

Mój ojciec powoli zanikał, wiądł w oczach.
Przykucnięty pod wielkimi poduszkami, dziko nastroszony kępami siwych włosów, rozmawiał z sobą półgłosem, pogrążony cały w jakieś zawiłe wewnętrzne afery. Zdawać się mogło, że osobowość jego rozpadła się na wiele pokłóconych i rozbieżnych jaźni, gdyż kłócił się ze sobą głośno, pertraktował usilnie i namiętnie, przekonywał i prosił, to znowu zdawał się przewodniczyć zgromadzeniu wielu interesantów, których usiłował z całym nakładem żarliwości i swady pogodzić. Ale za każdym razem te hałaśliwe zebrania, pełne gorących temperamentów, rozpryskiwały się przy końcu, wśród klątw, złorzeczeń i obelg.
Potem przyszedł okres jakiegoś uciszenia, ukojenia wewnętrznego, błogiej pogody ducha.
Znowu wielkie folianty rozłożone były na łóżku, na stole, na podłodze i jakiś benedyktyński spokój pracy zalegał w świetle lampy nad białą pościelą łóżka, nad pochyloną siwą głową mego ojca.
Ale gdy matka późnym wieczorem wracała ze sklepu, ojciec ożywiał się, przywoływał ją do siebie i z dumą pokazywał jej świetne, kolorowe odbijanki, którymi skrzętnie wylepił stronice księgi głównej.
Zauważyliśmy wówczas wszyscy, że ojciec zaczął z dnia na dzień maleć jak orzech, który zsycha się wewnątrz łupiny.
Zanikowi temu nie towarzyszył bynajmniej upadek sił. Przeciwnie, stan jego zdrowia, humor, ruchliwość zdawały się poprawiać.
Często śmiał się teraz głośno i szczebiotliwie, zanosił się wprost od śmiechu, albo też pukał w łóżko i odpowiadał sobie ,,proszę” w różnych tonacjach, całymi godzinami. Od czasu do czasu złaził z łóżka, wspinał się na szafę i przykucnięty pod sufitem porządkował coś w starych gratach, pełnych rdzy i kurzu.
Niekiedy ustawiał sobie dwa krzesła naprzeciw siebie i wspierając się rękami o poręcze, bujał się nogami wstecz i naprzód, szukając rozpromienionymi oczyma w naszych twarzach wyrazów podziwu i zachęty. Z Bogiem, zdaje się, pogodził się zupełnie. Niekiedy w nocy ukazywała się twarz brodatego Demiurga w oknie sypialni, oblana ciemną purpurą bengalskiego światła, i patrzyła przez chwilę dobrotliwie na uśpionego głęboko, którego śpiewne chrapanie zdawało się wędrować daleko po nieznanych obszarach światów sennych.
Podczas długich, półciemnych popołudni tej późnej zimy ojciec mój zapadał od czasu do czasu na całe godziny w gęsto zastawione gratami zakamarki, szukając czegoś zawzięcie.
I nieraz bywało podczas obiadu, gdy zasiadaliśmy wszyscy do stołu, brakło ojca. Wówczas matka musiała długo wołać ,,Jakubie!” i stukać łyżką w stół, zanim wylazł z jakiejś szafy, oblepiony szmatami pajęczyny i kurzu, z wzrokiem nieprzytomnym i pogrążonym w zawiłych, a jemu tylko wiadomych sprawach, które go zaprzątały.
Czasem wdrapywał się na karnisz i przybierał nieruchomą pozę symetrycznie do wielkiego wypchanego sępa, który po drugiej stronie okna zawieszony był na ścianie. W tej nieruchomej, przykucniętej pozie, z wzrokiem zamglonym i z miną chytrze uśmiechniętą trwał godzinami, ażeby z nagła przy czyimś wejściu zatrzepotać rękoma jak skrzydłami i zapiać jak kogut.
Przestaliśmy zwracać uwagę na te dziwactwa, w które się z dnia na dzień głębiej wplątywał. Wyzbyty jakby zupełnie cielesnych potrzeb, nie przyjmując tygodniami pokarmu, pogrążał się z dniem każdym głębiej w zawiłe i dziwaczne afery, dla których nie mieliśmy zrozumienia. Niedosięgły dla naszych perswazji i próśb, odpowiadał urywkami swego wewnętrznego monologu, którego przebiegu nic z zewnątrz zmącić nie mogło. Wiecznie zaaferowany, chorobliwie ożywiony, z wypiekami na suchych policzkach nie zauważał nas i przeoczał.
Przywykliśmy do jego nieszkodliwej obecności, do jego cichego gaworzenia, do tego dziecinnego, w sobie zatopionego świegotu, którego trele przebiegały niejako na marginesie naszego czasu. Wtedy już znikał niekiedy na wiele dni, podziewał się gdzieś w zapadłych zakamarkach mieszkania i nie można go było znaleźć.
Stopniowo te zniknięcia przestały sprawiać na nas wrażenie, przywykliśmy do nich i kiedy po wielu dniach znów się pojawiał, o parę cali mniejszy i chudszy, nie zatrzymywało to na dłużej naszej uwagi. Przestaliśmy po prostu brać go w rachubę, tak bardzo oddalił się od wszystkiego, co ludzkie i co rzeczywiste. Węzeł po węźle odluźniał się od nas, punkt po punkcie gubił związki łączące go ze wspólnotą ludzką.
To, co jeszcze z niego pozostało, to trochę cielesnej powłoki i ta garść bezsensownych dziwactw - mogły zniknąć pewnego dnia, tak samo nie zauważone jak szara kupka śmieci, gromadząca się w kącie, którą Adela co dzień wynosiła na śmietnik.


A Visitation (Angol)

1

BY THAT TIME, our town was sinking further and further into the chronic greyness of dusk; it sprouted at the edges with a lichen of shadow, downy mould, and moss with the colour of iron.
    Barely having emerged from the brown fumes and mists of dawn, the day would lurch at once into its meagre, amber afternoon, and become for a moment as transparent and golden as dark ale, then to descend, under the multifariously segmented, fantastic vaults of vast and coloured nights.
    We were living on the market square, in one of those gloomy houses with empty and blank façades, which are so difficult to tell apart.
    This gave rise to continual mistakes. For having once stepped into the wrong hallway, and onto the wrong stairway, one usually found oneself in a veritable labyrinth of unfamiliar apartments, porches, and unexpected exits into unfamiliar courtyards, and forgot about the original purpose of the expedition, returning days later from the detours of strange and tangled adventures, to remember on some grey dawn, amid pangs of conscience, the family home.
    Full of huge wardrobes, plush sofas, dim looking-glasses and shabby artificial palms, the apartment was falling into an ever worse state of neglect, due to its desertion by Mother, sitting in the shop, and the indolence of slim-legged Adela who, with no one keeping an eye on her, spent her days in languid dressing before looking-glasses, leaving her traces everywhere in the form of strewn hairs, combs, discarded slippers and corsets.
    This apartment did not possess a specific number of rooms, since no one could remember how many of them had been rented to foreign tenants. Once in a while, one of those forgotten rooms would be opened by chance and found to be empty; its occupier had moved out long ago, and in drawers untouched for months, unexpected discoveries were to be made.
    In the lower rooms lived the shop assistants, and many a time we were awoken in the night by their groans, emitted under the influence of their nightmares. In winter, it would still be hushed night-time out of doors when Father went down to those cold and dark rooms, frightening away with a candle herds of shadows before him, which fled to either side, across the floor and the walls; he went to rouse the noisily snoring from their fathoms deep slumber.
    In the light of the candle he left there, they wriggled lazily out of their dirty bedclothes; they got up, sitting on their beds, barefoot and ugly-legged, and with their socks in their hands; they surrendered themselves a moment longer to the delight of yawning—yawning drawn out into voluptuousness, an aching contraction of the palate, as if with forceful retching.
    Huge cockroaches sat unmoving in the corners, made enormous by their own shadows which the glowing candle encumbered each of them with, and which remained fixed to them, even should one of those flat, headless trunks suddenly begin to run with an eerie, spider-like gait.
    At that time, my father’s health had begun to decline. He was already, in the first weeks of that early winter, keeping to his bed for days on end, surrounded by bottles and pills and the ledgers brought up to him from the office. The bitter scent of disease settled at the bottom of the room, whose wallpaper thickened with a darker entanglement of arabesques.
    In the evenings, when Mother came up from the shop, he would be agitated and disposed to quarrelling; he reproached her for errors in her management of the accounts; his cheeks flushed and he flared up to madness. I recall that once, having awoken in the middle of the night, I caught a glimpse of him, barefoot and in his nightshirt, running back and forth across the leather sofa, attesting in this way to his irritation before my helpless mother.
    On other days, he would be quiet and composed, fully engrossed in his books, astray deep in the labyrinths of complicated calculations.
    I picture him in the light of smoking lamps, crouching amidst his pillows, beneath his great sculptured headboard, beside his head’s enormous shadow on the wall, nodding in taciturn meditation.
    He would occasionally raise his head from those calculations, as if for a breath of air; he opened his mouth and, with repugnance, clicked his tongue, which was dry and bitter, and he looked helplessly around, as if looking for something.
    It was then that he would scurry in silence from his bed to a corner of the room, where his trusted instrument hung upon the wall. This was a kind of water-glass, or great glass retort, marked out in ounces and filled with dark fluid. My father attached himself to this instrument by means of a long, flexible tube, a kind of winding, painful umbilical cord, and thus connected to the wretched device, he held himself still in concentration, as his eyes darkened, and to his pallid face came an expression of suffering, or some illicit delight.
    Afterwards, days of quiet and composed work came once more, interleaved with his remote monologues. As he sat in the light of the table lamp, amidst the pillows of his great bed, and the room grew enormous above him in the shadow of the lampshade, which united it with the great element of the municipal night beyond the window—he felt, not looking, that an expanse was growing above him, in the pulsating thicket of the wallpaper, full of whispers, hisses and lisps. He heard, not looking, that conspiracy, full of a solicitous and knowing fluttering of eyelids, uncoiling amid flowers of ear auricles that listened, and dark lips that smiled.
    At such times, to all appearances, he was engrossed even more in his work; he tallied and totalled, afraid to betray the anger rising up inside him, fighting the urge to fling himself blindly around and, with a sudden scream, seize whole handfuls of those curly arabesques, those tufts of eyes and ears that the night had dreamed up out of itself, which sprouted and grew multifariously, dreaming up ever newer shoots and branches from the maternal umbilicus of the darkness. And he was placated only with the ebbing of the night, as the wallpaper sagged and curled up, dropped its leaves and flowers, and thinned autumnally, letting in the distant sunrise.
    Then, amid a twittering of wallpaper birds, he fell asleep in the yellow winter dawn, for a few hours of thick, deep slumber.
    For days, for weeks, while he appeared to be engrossed in the complicated running accounts, his mind had been secretly venturing into the labyrinths of his own entrails. He held his breath and listened intently. And when his gaze returned, faded and hazy, from those depths, he placated it with a smile. He did not yet believe, and rejected as absurdity, those claims and propositions which were advancing upon him.
    By day, something akin to negotiations and persuasions took place, long, monotonous deliberations conducted in an undertone, full of witty interludes and playful repartees. But at night, those voices resounded more vehemently. A demand returned, more and more emphatically and portentously, and we heard how he conversed with God—pleading, and as it seemed, refusing something urgently demanded and insisted upon.
    Until one night, that voice rose menacingly and irresistibly, demanding that he give it a deposition both spoken and with his own entrails. And we heard how the spirit possessed him—how he, elongated, his prophetic anger swelling, got up from his bed, choked up with raucous words which he spluttered out like a machine gun. We heard the clamour of the struggle, and Father’s groaning—the groan of a Titan with a broken hip, who goes on cursing.
    I have never seen an Old Testament prophet, but at the sight of that man floored by divine anger, widely straddling his enormous porcelain urinal and shielded by the tornado of his arms, a cloud of desperate contortions over which his voice rose still higher, alien and hard, I understood the divine anger of saintly men.
    It was a menacing dialogue, like the speech of thunderbolts. The contortions of his hands rent heaven to pieces, and the face of Jehovah loomed in the fissures, swelling with anger and spitting curses. Not looking, I saw him, the menacing Demiurge, lying on the shadows as if upon Sinai; resting his powerful hands on the wooden pelmet, he put his enormous face to the upper panes of the window, onto which his monstrous, fleshy nose became flattened.
    I heard his voice in the pauses between my father’s prophetic tirades; I heard those powerful snarls from his swollen lips, rattling the window panes, mingling with the outbursts of my father’s entreaties, laments and threats.
    At times, the voices were hushed, and snarled as quietly as the prattling of the wind in the night-time chimney, or else they burst out in a great tumultuous din, a storm of confused sobs and curses. All of a sudden, the window opened with a dark yawn, and a sheet of darkness drifted through the room.
    In a flash of lightning, I caught a glimpse of my father in his billowing underwear, as he, with a terrible curse, a powerful swish into the window, tossed the contents of his chamber pot into a night howling like a conch.

2

MY FATHER was slowly atrophying, wilting before our very eyes.
    Crouching deep in his great pillows, wildly bristling with his tufts of grey hair, he conversed with himself in an undertone, entirely engrossed in some convoluted internal matters.  It might appear that his personality had fallen apart into many discordant and antagonistic selves, since he would quarrel aloud with himself, negotiate, urge and plead, insistently and passionately, or furthermore, appear to preside over a council of many clients, which he appeased with every outlay of eagerness and volubility. But time after time, those raucous meetings full of hot tempers dispersed amid curses, abuses and insults.
    Then, a period of some quietude came, of internal consolation and a cheerful disposition of his spirit.
    The great volumes were spread once more on the bed, on the table and on the floor, and a kind of industrious, assiduous calm hung in the light of the lamps, over the white linen of the bed, and over my father’s bowed, grey head.
    But when Mother returned from the shop late in the evening, Father would be reinvigorated; he summoned her and proudly showed her the magnificent, coloured decalcomania with which he had assiduously lined the pages of the ledger.
    We all noticed then that Father had begun to diminish in size from day to day, like a nut that shrivels up inside its shell.
    By no means was any decline in strength associated with this atrophy. Quite the opposite—the state of his health, humour and mobility appeared to improve.
    He often laughed now, loudly and incoherently; he simply choked with laughter, or else he would knock on his bed and reply to himself: ‘Come in!’ in different tones, at all hours. Sometimes, he would get up from his bed and clamber onto the top of the wardrobe, and squatting under the ceiling, arrange something in old oddments there, full of rust and dust.
    Sometimes, he would place two chairs side by side, and supporting himself with his hands on their backs, he swung his legs back and forth, his radiant eyes searching for expressions of admiration and encouragement in our faces. He had, it seemed, become entirely reconciled with God. Sometimes at night, the face of the bearded Demiurge loomed at his bedroom window, bathed in the deep purple of a Bengal light, and looked benevolently for a moment upon the deeply sleeping, whose melodious snoring appeared to wander far over the unfamiliar expanses of dreaming worlds.
    During the long, semi-dark afternoons of that late winter, my father, sometimes for hours on end, would immerse himself in nooks densely crammed with old oddments, relentlessly searching for something.
    And many a time during dinner, as we all sat down to table, Father would be absent. Then, protractedly, Mother had to call out: ‘Jakub!’—and knock on the table with her spoon before he would emerge from some wardrobe, smeared with rags of cobweb and dust, with an oblivious gaze and engrossed in the matters that were disturbing him, complicated and known to him alone.
    Occasionally, he would clamber onto the wooden pelmet, and adopt a static pose in symmetry with the great stuffed vulture hanging on the wall at the other side of the window. He remained in that static, squatting pose for hours on end, with a hazy gaze and a cunningly smiling air—suddenly, upon anyone’s entrance, to beat his arms like wings, and crow like a cock.
    We ceased to pay attention to these eccentricities, in which he was more deeply embroiled from day to day. He seemed to have entirely rid himself of bodily needs, not eating for weeks; he became more deeply engrossed with every passing day in complicated and bizarre affairs of which we had no understanding. Inaccessible to our persuasions and pleas, he responded disconnectedly to his internal monologue, the course of which nothing from without could disturb. Perpetually perplexed, morbidly animated, and with flushes in his dry cheeks, he took no notice of us, and did not miss us.
    We had grown accustomed to his harmless presence, his quiet warble, that childish, self-absorbed twitter whose trills ran, as it were, in the margin of our time. He was already going missing by then, sometimes for days on end; he lost himself somewhere in out-of-the-way nooks of the apartment, and was not to be found.
    By degrees, these absences ceased to make any impression on us—we had grown accustomed to them, and when, many days later, he appeared again, a few inches shorter and thinner, it no longer arrested our attention. We had simply ceased to take him into consideration, so far withdrawn had he become from everything human, everything real. Knot by knot, he untangled himself from us; point by point, he shook off the bonds of association with human society. What remained of him, that faintly corporeal husk and that handful of nonsensical eccentricities, might someday disappear, as unnoticed as a grey cluster of rubbish gathering in the corner, which Adela took out to the rubbish heap every day.



minimap