This website is using cookies

We use cookies to ensure that we give you the best experience on our website. If you continue without changing your settings, we'll assume that you are happy to receive all cookies on this website. 

Konwicki, Tadeusz: Bohyn (Bohiń in Czech)

Portre of Konwicki, Tadeusz

Back to the translator

Bohiń (Polish)

Przed burzą panna Helena zdążyła jeszcze wykąpać się w rzece. Już wszyscy wiedzieli, że nadciąga wielka burza: ludzie, zwierzęta, drzewa czekające na pierwsze uderzenie huraganu. Ale powietrze ciągle jeszcze dławiło, było ciężkie i sypiące iskrami.
Trochę popływała w dziwnie ciepłej, spokojnej wodzie. Po drugiej stronie stał nieruchomo las i tylko jakiś ptak latał niespokojnie nad konarami drzew tam i z powrotem, jakby szukając zgubionego pisklęcia śród zastygłych gałęzi. Zdążyła też solidnie się namydlić i żal jej było tej piany, którą chciwie porywała woda i okręcając w drobnych wirach poniosła w stronę zakrętu, gdzie kończył się świat Bohini.
Potem ubierając się szybko, spoglądała z niepokojem w niebo na zachodzie, gdzie zza płytkiego horyzontu wywalały się ogromne fale czarnych chmur i robiło się coraz ciemniej, bo do tego wszystkiego zbliżał się wieczór.
Potem biegła co sił do domu, żeby zdążyć przed deszczem. Już szedł wiatr, ale zrazu nierówno, pojedynczymi zagonami, które kładły młodziutkie olszyny, a po drugiej stronie podnosiły z ziemi i rzucały przed siebie całe snopki zboża z nie zwiezionych kop. Ptaki uciekały nisko nad ziemią do nieznanych kryjówek, gdzie chowają się podczas burz, i ludzie biegli z pól ku zabudowaniom folwarcznym.
Potem błyskało coraz częściej, a właściwie zaczęło błyskać, kiedy pływała w rzece. Te wężyki niebieskawego światła przerzynały granat nieba w milczeniu i można było pomyśleć, że to małanka, tak częsta podczas letnich dusznych nocy błyskawica bez grzmotu, jakiś zabłąkany refleks dalekiej burzy, co innym ludziom zabija zwierzęta na polach i zapala domy.
Potem jednak po którejś z tych niemych błyskawic zadudniło jakby spod ziemi i wreszcie w którymś momencie uderzył piorun gdzieś w stronie Miłowidów, tych ich Miłowidów nie widzianych od lat, unikanych od lat i zapominanych od lat.
Potem panna Helena, z zaschniętym zupełnie gardłem, nie mogąc złapać tchu, wpadła do parku rozbujanego jak morze. Stare drzewa o czarnych pniach ożyły teraz, szumiały, huczały przejmująco, czasem gdzieś pękła gałąż albo martwy pień jak niewielki piorun dla krasnoludków. I wtedy usłyszała rzadki łopot pierwszych kropli deszczu o liście parku, kropli wielkich jak wiśnie, wymieszanych z ogromnym gradem.
Potem wpadła do domu, do tego znanego i zadomowionego, choć jednak obcego wnętrza. Uderzyło w nią gorąco rozgrzanych ścian i upalnego powietrza, co stało bez ruchu w pokojach. Gdzieś ktoś krzyczał, koło domu tupotały czyjeś nogi, w oddali za zadeszczoną szybą galopował ciężko koń, który urwał się z uwięzi. I tak zaczęła się ta największa w jej życiu burza.
Przez uchylone drzwi zobaczyła, że ojciec stał przy oknie, a właściwie niedaleko okna, bo chroniony jednak przez futrynę na wypadek pioruna zwykłego, co może przebić szybę, albo kulistego, co potrafi wyskoczyć niewiadomo skąd, porazić domowników i zniknąć nie wiadomo gdzie. Ojciec patrzy za okno, na pociemniały i poszarzały świat, na mały świat Bohini, do której zbliżał się naprawdę koniec świata.
Helena weszła, po chwili wahania, do gabinetu ojca. Pan Michał nie zdziwił się, przyjął naturalnie ten odruch córki w osobliwej chwili. Błyskawice rozjaśniały to wnętrze z okropnymi kartami na ścianach, do których warto strzelać z pistoletów, ten kantorek z resztką dogorywających interesów dzierżawcy-jałmużnika i ten strzęp welonu, pamiątkę po matce, której może nigdy nie było.
– Przepraszam, papo, że weszłam – powiedziała, trochę drżąc z emocji. – Boję się sama zostać w pokoju.
Ojciec nie odwracając się, pokiwał głową. Patrzył przed siebie w to gołe okno i czekał. Ale już tam pośrodku lasu podnosiła się z wolna różowa łuna. Gdzieś palił się jakiś zaścianek albo umierający smolisty las.
Za sobą usłyszeli zawodzący głos. To Emilka z obrazem świętym w rękach chodziła od okna do okna, żegnając rozszalały żywioł, a za nią szedł Antoni Sieniuć, ten pomocnik kowala, i przyświecał jej gromnicą, wstydząc się wyraźnie i krępując czynić znak krzyża zapaloną świecą woskową, grubą jak przegub ręki.
Ojciec i córka stali nie patrząc na siebie. Powoli ogarniał ich strach, jakiś paniczny, zwierzęcy lęk przed nieznanymi siłami natury, ogromne przerażenie przed gniewem Bożym. Sama nie wiedziała, kiedy zaczęła się modlić, poruszając bezgłośnie wargami. Ojciec również pochylił głowę i bił się w piersi.
– Ojcze – szepnęła w którymś momencie podczas nagłej ciszy między piorunami, kiedy tylko grad sypnął w szyby i gdzieś na strychu huknęła jakaś blacha. – Papo, ja dziś weszłam do twojego gabinetu bez pozwolenia. Ja szukam mamy. Chciałabym wiedzieć, jaka ona była i jaka ja będę. Papo, nie gniewaj się, ja nie wiem, jak żyć. Czy tak jak żyję, to dobrze. Papo, dlaczego ty milczysz.
Wtedy wydało jej się, że ojciec podniósł dłoń do oczu i chciał spędzić coś z powieki, zabłąkaną bożą krówkę albo ość z żytniego kłosa. Ale nic nie powiedział.
Nagle zobaczyła go jak w błysku magnezji, przeźroczystego, na upiornym przeźroczystym tle ściany i wydało się jej w ułamku sekundy, że oślepła. Lecz w tym samym momencie ujrzała w ciemniejącym gwałtownie świecie za oknem wybuchającą pochodnię ognia. To piorun rozdarł wielki klon po drugiej stronie stawów i z wnętrza starego drzewa wstawał słup trupiego seledynowego płomienia.
Sama nie wiedziała, w którym momencie uczyniła te dwa małe kroki i objęła ojca. Poczuła pod płótnem kurtki twarde ścięgna i suche kości.
– Papo, ja tak się boję – szepnęła.
Ale on stał nieruchomo, choć czuła, że się waha, że jakieś raptowne uczucia, których nie umie sobie objaśnić, dławią mu gardło, miażdżą żebra po tej stronie, gdzie jest serce. Stała tak chwilę przy nim czekając na jakiś gest i on czekał uwięziony w swoim uporze. Szkoda tego drzewa, pomyślała, żeby siebie pocieszyć, i zaczęła powoli odchodzić w stronę drzwi.
A ja błądzę za moją babką, Heleną Konwicką, po tych ustroniach, pustkowiach, uroczyskach nad Wilią pod koniec dziewiętnastego wieku. Całe życie skradałem się w wyobraźni za ojcem, chciałem zobaczyć jego żywot, pragnąłem poznać jego tajemnicę, którą zdołał ukryć przede mną i zabrać do grobu, do tej mogiły na cmentarzu górującym na rozległym wzniesieniu nad Nową Wilejką, miasteczkiem nie za dużym, w którym się kiedyś urodziłem, a które dziś nazywa się Naujoi Vilnia i jest dzielnicą stolicy Litwy, Vilniusu. A mogiła ojca jest na pewno zapomniana, może zapadła się i zrównała z ziemią, może już tam w prochach mego ojca leży ktoś inny. Ale duch ojca być może spogląda z wyżyn tego wzniesienia na rzekę, rzeczkę Wilenkę, która zakosami, meandrami, w kapryśnych zwrotach, śród piaszczystych, złotych urwisk gna, pędzi, leci przed siebie pomiędzy olszynami, usuwającymi się sosnami, dąbrowami raptownymi, co wspinają się ku niebu. Spogląda na rzekę, której brzegiem już nigdy nie pójdę.
Ale przecież mój ojciec był chrzczony w Bujwidzach i to jedno jest pewne w jego skąpym życiorysie, i dlatego przebijam się przez mroki zapomnienia, przez mgły niemożności, przez tumany raptownych bólów pamięci, żeby dobrnąć do mojej babki, Heleny Konwickiej, żeby pobyć u niej, przy niej, w jej duszy choćby kilka tygodni lata i początku jesieni tego roku, kiedy został poczęty mój ojciec. Dawno wybierałem się w tę podróż, choć nie jest ona dla mnie trudna, bo ja w tych ostatnich dziesięcioleciach dziewiętnastego wieku tam bywałem, żyłem owym czasem, oddychałem jego powietrzem. Bo dziewiętnasty wiek trwał w tamtejszych ostępach, bezludnych wyspach środkowej Europy, aż do drugiej wojny światowej. I jednego dnia zimowego, jakby zobaczywszy w swoim marszu coś ostatecznego za horyzontem, zawróciłem nagle i pożeglowałem z dziwną łatwością ponad górami i dolinami do Bujwidz nad Wilią sprzed stu dziesięciu lat.
A po drodze zobaczyłem innych wędrowców, co tak jak ja wracają w głąb historii, w płytką niszę osiemnastego i dziewiętnastego wieku, żeby otruć się straszną prawdą albo znaleźć pełne ckliwości fałszywe pocieszenie. Ale ja nie szukam pocieszenia i nie potrzebna mi jest prawda, bo ja ją sam tworzę. Lepszą czy gorszą, mniej czy bardziej wiarygodną, ja ją sam układam z zapamiętań, z wyobraźni i z jakichś tęsknot oraz przeczuć, żeby zostawić za sobą i po sobie nagrobek, mały pomniczek z polnego kamienia, który rozsypie się w proch pewnej jesieni albo wiosny i zniknie na zawsze jak mogiła mego ojca, ale ja kuję ten kamień, rzezam w nim litery i znaki, przytykam usta i w tę martwotę usiłuję tchnąć ducha, co mógłby być nieśmiertelny, ale przecież jest śmiertelny, tylko śmiertelny. Gdzież jest moja babka, moja stworzona przeze mnie babka, Helena Konwicka, która razem ze mną przeżyje swoją miłość i razem ze mną któregoś dnia umrze. 



Source of the quotationTadeusz Konwicki: Bohiń, Siedmioróg, Wrocław 1992. 121–126. o.

Bohyn (Czech)

Před bouřkou se slečna Helena ještě stačila vykoupat v řece. Všichni už věděli, že se blíží velká bouřka - lidé, zvířata i stromy čekali na první nápor vichřice. Ale vzduch byl pořád ještě nedýchatelný, těžký, létaly z něj jiskry.

Chvíli plavala v klidné teplé vodě. Na druhé straně stál nehybně les a jen nějaký pták neklidně poletoval nad větvovím stromů sem a tam, jako by hledal mezi strnulými větvemi ztracené pískle. Pořádně se namydlila a bylo jí líto té bílé pěny, které se chtivě zmocňovala voda, točila s ní v malých vírech a odnášela ji k ohybu, kde panství Bohyň končilo.

Potom se rychle oblékla a neklidně se ohlížela na oblo­hu na západě, kde se nad mělký obzor vyvalily obrovské viny černých mraků a víc a víc se stmívalo, protože se současně blížil večer.

Potom běžela domů, seč jí síly stačily, aby to stihla před deštěm. Vítr už letěl, ale zpočátku nepravidelně, v pory­vech, které ohýbaly mladé olšoví, zvedaly celé snopy obilí z nesvezených budek a metaly jimi o zem. Ptáci nízko nad zemí prchali do neznámých úkrytů, kam se za bou­řek schovávají, a lidé utíkali k stavením statku.

Potom se blýskalo stále častěji, začalo se vlastně blýs­kat, už když se koupala v řece. Ti hádci namodralého svět­la protínali tmavomodré nebe mlčky a člověk si mohl pomyslet, že je to ,malanka“, za dusných letních nocí tak časté blýskání na časy, bez hřmění, jakýsi zatoulaný odraz vzdálené bouřky, která jiným lidem zabíjí zvířata na polích a zapaluje domy.

Potom to však po jednom z těch němých záblesků za­dunělo jako z hlubin země a konečně sjel blesk někde u Milowid, těch Milowld, které léta neviděla, kterým se léta vyhýbala a na které už dávno zapomněla.

Potom se slečna Helena s úpině vyschlým hrdlem a bez dechu vřítila do parku rozbouřeného jako moře. Staré stro­my s černými kmeny ožily, rozšuměly se a hrozivě hučely, tu a tam někde praskla větev nebo mrtvý kmen, což zazně­lo jako menší hrom pro trpaslíčky. Vtom uslyšela řídký ples­kot prvních kapek deště do listí v parku, kapek velikých jako višně a smíšených s obrovskými kroupami.

Vběhla do domu, do toho známého, ale přece jen cizí­ho příbytku, který však byl nyní jejím domovem. Udeřilo ji horko sálající ze stěna dusný vzduch, který se v poko­jích ani nepohnul. Někde někdo křičel, kolem domu dupaly čísi nohy, v dálce za mokrým oknem těžce cválal kůň, který se odněkud utrhl. A tak začala ta největší bouřka v jejím životě.

Pootevřenými dveřmi viděla, že otec stojí u okna, vlast­ně kousek od něj, chráněn rámem pro případ, že by blesk prorazil sklo nebo že by se bůhvíodkud objevil kulový blesk, který ochromí lidi v domě a zmizí bůhvíkam. Otec se díval z okna na potemnělý a zšedlý svět, na malý svět Bohyně, k níž se skutečně blížil konec světa.

Po chvíli váhání vstoupila Helena do otcovy pracovny. Pana Michala to nepřekvapilo, považoval tento dceřin reflex v tak zvláštní chvíli za přirozený. Blesky osvětlovaly pokoj s příšernými lístečky papíru na stěnách, do kterých stojí za to střílet z pistole, osvětlovaly kancelář s dout­najícími zbytky obchodů chuďasa nájemce i ten cár sva­tebního závoje, památky po matce, která možná nikdy neexistovala.

„Promiň, tatínku, že jsem za tebou přišla,“ řekla a tro­chu se přitom chvěla rozčilením. „Bojím se zůstat sama v pokoji.“

Otec se neotočil, ale pokýval hlavou. Upíral pohled před sebe na to holé okno a čekal. Zprostřed lesa už zvol­na stoupala růžová záře. Někde hořela nějaká usedlost nebo umírající smolný les.

Uslyšeli za sebou naříkavý hlas. Emilka chodila se svatým ­obrazem v rukou od jednoho okna k druhému a zažehnávala běsnící živel, za ní kráčel Antonín Seńuč, ten kovářský pomocník, a svítil jí hromnicí. Očividně se styděl a rozpakoval se dělat znamení kříže voskovou svící, tlustou jako zápěstí.

Otec a dcera tam stáli, ale nedívali se na sebe. Pomalu se jich zmocňoval strach, jakási panická, zvířecí hrůza z neznámých přírodních sil, obrovský děs z hněvu boží­ho. Sama nevěděla, kdy se začala modlit, nehlasně pohy­bovat rty. I otec sklonil hlavu a bil se do prsou.

„Tatínku,“ zašeptala v jednu chvíli za náhlého ticha mezi dvěma hromy, kdy do oken jen zabubnovalo krupo­bití a někde na půdě břinkl nějaký kus plechu. „Tatínku, já jsem dnes přišla do tvé pracovny bez dovolení. Hledám maminku. Ráda bych věděla, jaká byla a jaká budu. já. Nezlob se, tatínku, ale já nevím, jak žít. Jestli žiju správ­ně. Proč mlčíš, tatínku?“

Měla v tu chvíli dojem, že otec zvedl ruku k očím a chtěl si něco odehnat z víčka, zatoulané slunéčko sedmitečné nebo osten ze žitného klasu. Ale neřekl nic.

Najednou ho spatřila jako v magneziovém světle, prů­zračného, na hrůzostrašně průzračném pozadí stěny - a ve zlomku vteřiny si pomyslela, že oslepla. Ale v týž oka­mžik spatřila v rychle temnícím světě za oknem plápolat ohnivou pochodeň. Blesk rozpoltil javor na druhé straně rybníků a z nitra starého stromu se vztyčil sloup mrtvol­ného nazelenalého plamene.

Sama nevěděla, kdy udělala ty dva krůčky vpřed a otce objala. Pod plátěnou halenou ucítila tvrdé svaly a suché kosti.

„Já se tolik bojím, tatínku!“ zašeptala.

Ale on stál bez hnutí, i když cítila, že váhá, že ho v krku škrtí nějaké náhlé pocity, které si neumí vysvětlit, že mu drtí žebra na té straně, kde má srdce. Stála tak chvíli ve­dle něho a čekala na nějaké gesto, a on čekal uvězněn ve své zatvrzelosti. Škoda toho dřeva, pomyslela si, aby se potěšila, a začala pomalu odcházet ke dveřím.

A já chodím za svou babičkou Helenou Konwickou po těch zákoutích, pustinách a lukách nad řekou Vilií na sklonku devatenáctého století. Po celý život jsem se ve své fantazii plížil za svým otcem, chtěl jsem vidět jeho život, toužil jsem poznat jeho tajemství, které se mu však přede mnou podařilo utajit a vzít s sebou do hrobu, do toho hrobu na hřbitově nahoře na rozlehlém kopci nad Novou Vilejkou, nepříliš velkým městečkem, kde jsem se kdysi narodil a které se teď jmenuje Naujoi Vilnia a stalo se jednou ze čtvrtí litevského hlavního města Vilniusu. Ot­cův hrob je jistě zapomenutý, možná se už propadl a srov­nal se zemí, a možná už tam v prachu mého otce leží někdo jiný. Ale duch mého otce možná shlíží z výšin toho kopce na řeku, na říčku Vilenku, která v obloucích, me­andrech, rozmarných úhybech mezi zlatými písčitými srázy spěchá, žene se, letí vpřed mezi olšovím, ustupují­cími borovicemi, doubravami šplhajícími prudce vzhů­ru, k nebi. Shlíží na řeku, po jejímž břehu už nikdy nepů­jdu.

Jenže můj otec byl pokřtěný v Bujwidzích, to jediné z jeho skrovného životopisu je jisté, a proto se prodírám temnotami zapomnění, mlhami nemožností, mraky prudkých bolestí hlavy, abych se dostal ke své babičce Heleně Konwické, abych pobyl u ní, s ní, v její duši aspoň několik letních a podzimních týdnů onoho roku, kdy byl můj otec počat. Už dávno jsem se na tu cestu chystal, ač pro mě není těžká, pobýval jsem tam totiž v těch posled­ních desetiletích devatenáctého století často, žil jsem tou dobou, dýchal její vzduch. Neboť devatenácté století trva­lo v tamějších lesních houštinách na pustých ostrovech střední Evropy až do druhé světové války. A jednoho zim­ního dne jako bych na svém pochodu spatřil za obzorem cosi rozhodujícího - a najednou jsem se otočíl a podivně lehce se rozletěl přes kopce a údolí do Bujwidz nad Vilií z doby před sto deseti lety.

Cestou jsem spatřil i jiné poutníky, kteří se stejně jako já vracejí zpátky do dějin, do mělkého výklenku osmnác­tého a devatenáctého století, aby se otrávili hroznou prav­dou nebo nalezli falešnou sentimentální útěchu. Jenže já útěchu nehledám, a nepotřebuju ani pravdu, protože ji sám tvořím. Dobrou nebo špatnou, více nebo méně pravděpodobnou, ale skládám ji sám z toho, co jsem si zapamatoval, ze své fantazie a ještě z jakéhosi stesku a předtuchy, abych za sebou a po sobě zanechal náhro­bek, malý pomníček z polního kamene, který se jednou na podzim nebo na jaře rozpadne v prach a zmizí navždy stejně jako hrob mého otce, ale já ten kámen kuji, vytesávám do něho písmena a znaky, přikládám k němu ústa a pokouším se do té mrtvé hmoty vdechnout ducha, kte­rý by mohl být nesmrtelný, jenže on je přes to všechno smrtelný, jenom smrtelný. Kde je moje babička, mnou stvořená babička Helena Konwická, která společně se mnou prožije svou lásku a společně se mnou jednoho dne umře?



PublisherPaseka, Praha
Source of the quotation116 – 120
Publication date

minimap