Wieś
Marona (Gulbińska mówila: wieś nazywa się Aleksin, ale wołają na nią Marona)
położona jest w pobliżu Białego Jeziora, na północ od Płońska. Właśnie w
pobliżu jeziora, nie nad jeziorem. Przodkowie dzisiejszych mieszkańców Marony
pabudowali się w pewnej odległości od zbiorowiska wodnego, główna ulica
wioski kończyła się w jakimś dołku, niedużym placyku obrośniętym wierzbami – do
którego to placyku dochodził takźe mokry rów łączący się z jeziorem. Idąc od
wsi do jeziora trzeba było, przejść przez ten placyk, zostawić po lewej
stronie ładne wzgórki porośnięte brzozami i wychodziło się nad wodę. Jezioro
było obszerne, ale takie jakieś zwyczajne, uprawne pola ciągnęły się aż do
samej wody, tu i ówdzie widniał sad lub ogród, tylko w jednym miejscu kłębiły
się, latem zarośla na brzegu i trzciny na jeziorze. Ponad tym morzem
zieloności wznosił się duży, czerwony dach drewnianego budynku. To była
szkola. Wszystkie dzieci z Marony musiały chodzić aż tu na naukę. A
nauczycielką była tu panna Aleksandra Czekaj, pochodząca, podobno, spod
Pleszewa czy Leszna.
Nie była
zresztą jedyną nauczycielką, pełniła funkcje siły pomocniczę Funkcjq kierownika
szkoły pełnił Ksawery Horn, a właściwą kierowniczką, duszą szkoły, stała się
jego małżonka, pani Hornowa. Ola mieszkała u państwa Hornów, miała pokoik na
wysokim parterze — z osobnym wejściem z korytarza, naprzeciwko kuchni.
Całe osiedle Marona ciągnęło się wzdłuż drogi, która dawniej prowadziła znikąd
do nikąd, teraz zaś była drogą z sanatorium do jeziora.
Sanatorium zaczęto budować jeszcze przed wojną, a wykończono po wojnie. Bardzo
nowoczesne w kształcie, długle, niewysokie, połamane i upstrzone werandami i
oknami, położone było bezpośrednio w lesie. Grube pnie sosen i dębów wznosiły
się tuż obok murów sanatorium, w parku sanatoryjnym rosło wszystko na dziko, a
wrażenie puszczy potpęgowały jeszcze białe daniele swobodni spacerujące naokoło.
Sanatorium było otoczone mocnymi sztachetami, miejscami drucianą siatką, ale
niezwykle solidnie i niedostępnie. Z jednej strony sanatorium szła szosa
prowadząca do Płońska i dalej, a od strony Marony zrobiona była w płocie
ochronnym solidna furtka, zawsze zamknięta na klucz. Jeden egzemplarz klucza do
tej furtki posiadał portier bramy wjazdowej, drugi lekarz naczelny. Nikt nigdy
nie brał od nich tego klucza, jednak chorzy sanatoryjni przedostawali się
wlaśnie w okolicach tej furtki na drogę do Marony i chodzili przez całą wieś
nad jezioro na rybki. Nie można było w żaden sposób oduczyć ich od tego
procederu. I chociaż lekarz naczelny grzmiał na wszystkich zbiórkach, byle
tylko dzień stanął pogodny, chorzy grupkami przedostawali się na drogę między
chalupami, szli nad jezioro w okolice szkoly, wydobywali poukrywane w trzcinie
wędki i zarzucali je do błękitnej wody Białego Jeziora.
W jeziorze ryb było niewiele, może wcale nie bylo. Bo owo zarzucanie wędek nie
prowadziło nigdy do żadnych rezultatów. Ale sam spacer, sam proces wyłamania
się spod sanatoryjnej dyscypliny stanowił dla chorych taką atrakcję, że wielu
nie mogło się jej oprzeć.
W każdym razie ilekroć Ola wychodziła ze szkoły na spacer — a wychodziła oczywiście
tylko w pogodne i słoneczne dnie — tyle razy spotykała sterczące nad wodą zabawne
figury sanatoryjnych chorych, którzy obok gruźlicy mieli zapewne źle w głowie
— bo mogli stać zupełnie nieruchomo przez całe godziny, nie wyciągając z wody
żadnej zdobyczy i nawet ich wędziska tak wyglądały, jak gdyby nigdy nie miały
przyczepionej wędki.
I tego dnia także Ola po obiedzie wyszła się przespacerować. A właściwie mówiąc
wyciągnął ją na dwór Józio. Józio był synem rybaka mieszkającego w chaszczach
tuż obok szkoły — i nie wiadomo z jakich powodów nabrał tego zwyczaju, że co
dzień po obiedzie zachodził do pokoju Oli. — Panno Olu — rozlegało się
sakramentalnie pod oknem o tej porze — panno Olu, może co pomogę?
Ola wzruszała ramionami. Setki razy już mówiła
Józiowi, że nie powinien jej mówić „panno Olu”, tylko „pani nauczycielko”, ale
to nic nie pomagało. Pod oknem rozlegało się mocne siorbanie nosem i owo
niezmienne „panno Olu”.
— Cóż ty możesz pomóc? — pytała Ola, pochylona nad stosem dziecinnych zeszytów.
— Pójdziemy na spacer. Tak ładnie... — mawiał niezmiennie Józio, nawet wtedy,
kiedy deszcz pedał.
Ale dzisiaj powiedział inaczej.
— Pani widziała to muchomory w brzezinie? Pani idzie zobaczyć... jakie fajne!
— Jakie muchomory? — spytała Ola.
— Fajne. Byłem tam tylko co. Pani idzie zobaczyć. Takie czerwone i żółte.
Ojej... — z entuzjazmem referował Józio.
— Nie mam czasu — oponowała Ola.
— Pani idzie. Zeszyty nie uciekną. Czy to takie ważne?
— A muchomory wazne?
Ola wstała i wyszła przed szkołę. Od strong jeziora był tylko mały ogródek,
chruściane sztachety, za którymi Józio przestępował z nogi na nogę, i zaraz
klaskała o brzeg woda. Czółno tam stało, ale nie wolno go było ruszać.
Józio ucieszył się bardzo. Oczy mu błysnęły. Miał je duże i szare.
Wyciągnął rękę do Oli, ale potem cofnął ją błyskawicznie.
W przechadzkach tych towarzyszył im, zawsze ,szkolny” piesek Pieuś, mały,
biały i bardzo hałaśliwy. Jacyś jego przodkowie zaliczali się zapewne do rasy
pinczerków.
Ola narzuciła szeroki wełniany szal, który sobie sama utkała, bo od wody trochę
już ciągnęło jesienią, choć to dopiero pierwsze dni września.
Do górek porośniętych rzadko brzozami było niedaleko. Trzeba było przejść jakie
sto kroków po drodze rzadko używanej, po bokach obrosłej jeżynami. Józio gadał
przez cały czar o byle czym, a Picuś obwąchiwał drzewa, krzewy i kamienie,
szczekał z daleka na rybaków z sanatorium, których paru minęli po drodze.
Józek i Ola wdrapali się bez trudu na łagodne górki. Spomiędzy pni brzozowych
jezioro wyglądało bardzo ładnie: niebieskie, gładkie i pełne. Ola steła przez
chwilę, patrząc na ten uroczy widok. Ale Józio ciągnął ją już dalej.
— Pani patrzy... — mówił.
Rzeczywiście pomiędzy brzozami tu i ówdzie, pojedynew lub grupami, stały
wysokie, piękne muchomory. Niektóre były czerwone jak lak, inne żołtawe, a
nawet zupełnie cytrynowej barwy z białymi kropkami na kapeluszach. Wplątane w
wątłe trawy, pomiędzy złotymi cętkami opadłych już listków brzozowych
wyglądały jakby były tu sztucznie skądsiś przyniesione i, ustawione. Nie miały
nic z bezpośrednlości innych roślin.