This website is using cookies

We use cookies to ensure that we give you the best experience on our website. If you continue without changing your settings, we'll assume that you are happy to receive all cookies on this website. 

Tokarczuk, Olga: Anna In v hrobech světa (Anna In w grobowcach świata in Czech)

Portre of Tokarczuk, Olga

Anna In w grobowcach świata (Polish)

4. Zejście

Nieprzyjemnie jest przynosić wieści mojej pani. Nie jest przyjemnie stanąć przed nią, trudno wydobyć z siebie głos. Ja, Neti, kupa kości obciągniętych wyleniała włóczką, ja każdy, który opowiadam, drżę, gdy się do niej zbliżam. Wokół niej zawsze jest kilka stopni zimniej. Sprawdziłem to. Nauczyłem się już mowy jej syczących elektrycznych  włosów, które czesze ze złością, bez ustanku. Muszę spuścić wzrok. Nie jest to miły widok, ta moja pani.
„Przyszła jakaś persona, która twierdzi, ze jest twoją siostrą”, mówię obojętnie; staram się nie wkładać to żadnego uczucia.
Ruch grzebienia zamiera. Włosy uspokajają się na chwilę. Ale wargi ciemnieją, staja się czarne jak smoła. Zły to dla mnie znak.
„Jak wygląda?”, słyszę jej głos.
Staram się przypomnieć sobie dokładnie to, co przez chwilę zobaczyłem w szparze drzwi. Moja pamięć jest słaba, przywykła do mroku, do plam cieni, hurtowa raczej, nie detaliczna. Jak wygląda? To był dobry widok, ciepły, suchy, jasny. W sam raz na mój reumatyzm.
„Ma na głowie dziwaczna czapkę, rogatą, która przykrywa jej włosy splecione w setki warkoczy, ma naszyjnik z niebieskich kamieni...” - i co jeszcze, co jeszcze myślę, biedny. Tutaj nikt tak się nie stroi. Co mam jeszcze powiedzieć, nigdy nie potrafię odróżnić spódnicy od sukienki. „Ma   jakieś błyszczące klejnoty  na piersi, a na palcu wielki pierścień, chyba złoty, czystej próby, tak wielki, że mogłaby nim zabić. Ma  srebrny stanik czy też kamizelkę na jaskrawej sukience”.
Szukam w głowie odpowiednich słów, nigdy nie potrafię nazwać części garderoby. Sukienka, spódnica, stanik, serdak, surdut, frak...inwencja istot z miasta jest niewyczerpana. Wystarczyłoby jednak, żeby cała odzież ludzka nazywała się po prostu „sweter”.  „W ręku trzyma chyba kompas i obrazkową mapę, a całe dłoniach ma w tatuaże.” Od siebie dodaję po chwili: „Niezbyt to kobiece...  Oczy wymalowała modną  grafitową szminką. Przystojna kobieta, młoda i zdrowa”, mówię, myśląc jednak, że to początek kłopotów.
Słyszę, jak grzebień ponawia swój ruch i włosy trzaskają gniewnie. Ale głos, jej głos jest dziwnie spokojny:
„Wróć i wpuść ją, ponieś zasuwy, niech wejdzie, skoro tak jej na tym zależy.
Nic nie mogłoby mnie bardziej zdziwić, niż ta jej odpowiedź. Spodziewałbym się prędzej ataku gniewu, podziemnej burzy, trzęsienia ziemi. Jej wrzasku, gdy się wścieka, jej ostrych paznokci. Na jedno mgnienie oka, na mrugniecie powieki, podnoszę ze zdziwienia wzrok, ale zaraz go spuszczam - nieprzyjemny widok. Czy się przesłyszałem?
Nie, wcale. Powtarza wyraźnie:
„Niech wejdzie, ale  każ jej zostawić walizkę na zewnątrz i zdejmij jej wszystkie naszyjniki, jeden po drugim,  i ma zmyć makijaż, zdjąć z siebie  te śmieci. To nie bal ani pokaz mody.  Ma stanąć tutaj naga. Taka, jak ją znam”.
„Zimno”, mówię tylko i wolę to słowo od innych. Służy mi za „tak”.   Ja nie komentuję, nigdy nie mam zdania. Stopy pluszczą w płytkiej, zimnej wodzie, mlaskają o kamienne posadzki, które nigdy nie widziały słońca i omszały za nim z tęsknoty. Jak ja. Ale cóż kościom po słońcu. Przecież nie zakwitną.
Uchylam bramę  i z zewnątrz wpada trochę światła. Razi moje oczy. Stoi tam ta panna, czeka. Powtarzam jej słowa mojej pani, dokładnie, mechanicznie, jestem automatycznym odźwiernym o zbolałych kościach, jest mi wszystko jedno. Nie mam serca, nie mam żalu. W kościach nie ma żadnego współczucia. Nie będę się w to angażował.
„Czy ucieszyła się z mojego przyjścia?”, pyta Anna In. Lecz nie mam zamiaru jej odpowiadać. Co miałbym jej powiedzieć. Czy się ucieszyła? Dobre sobie. 
Gdy jej stopa przestępuje próg, gdy wsuwa się w ciemność jak w czarną skarpetę, przez chwilę mam ochotę złapać tę dziewczynę, wykręcić jej ręce i wyrzucić stąd precz. Krzyknąć: „Won!”, „Poszła stąd!”. Ale umiem się opanować, mam już swoje lata.
Pytam tylko, nie licząc specjalnie na żadną odpowiedź:
„Czy wiesz, co robisz?”.
„Wiem”, mówi.
To mi się podoba. Czasem przychodzą tu tacy wyczerpani, zmęczeni śmiertelnie, oklapli. Dobijają się, pewnie myślą, że to sanatorium. Jest tu dla nich malutkie pięterko, słodka kwarantanna nim przyjdą do siebie. Mam dość awantur. Jestem urzędnikiem, wykonuje polecenia, pracuję tu na zleconą wieczność.
„Czy ucieszyła się z mojego przyjścia?”, pyta znowu ta kobieta, gdy ruszamy wgłąb.
Szepczę z naganą:
„Tu nie wolno ci nic mówić, zapomnij o słowach. Nie wolno ci odtąd powiedzieć ni słowa,  zresztą gadanie na nic się tu nie zda. Będzie się tylko echem odbijać od ścian. Słowa wrócą pokiereszowane, jak z wojny, słowa-inwalidzi. Gdybyśmy mogli sobie tutaj mówić tak swobodnie, jak wy tam, na górze, wszystko byłoby inne.”
Prowadzę dziewczynę przez szeroki korytarz, przez który biegną zardzewiałe tory.  Idziemy po kostki w wodzie, stąd moje boleści. Anna In ukradkiem przygląda mi się  i czuje jej wzrok. Jest ciepły, niech patrzy.  Żaden wstyd, ze w istocie jestem kupą nadgryzionych reumatyzmem kości, które trzymają się razem przy  pomocy szydełkowych swetrów. Upadek grozi ich całkowitą rozsypką, dlatego uważnie stawiam bose stopy po śliskim dnie.
Przy żelaznych skrzypiących drzwiach, każę jej zdjąć czapkę i  rzucam ją w wodę.  Zresztą bez niej wygląda lepiej. Chce wprawdzie zaprotestować, ale milknie w ostatniej chwili – w porządku, zrozumiała -  tu się nic nie mówi.  Potem schodzimy w dół, aż docieramy do drewnianych, przegniłych na wpół drzwi, tu każe jej zostawić naszyjnik. Oglądam go jeszcze przed wrzuceniem w wodę, ale jego wartość nie przedstawia się tu dobrze. Kamień zaraz zblednie, a sznurki przegniją. Miejska biżuteria! Tak samo te wielkie świecące klejnoty – jakie światło odbiją, czym się będą mienić?  Nie pasują tutaj, moja pani nie lubi ozdóbek. Żadnych czerwieni czy różow, nie znosi błękitu. Lubi za to czarny i szary i zgniłozielony. Interesuje się rzeźbą – ceni stalagmity.  Lubi muzykę zwłaszcza tę monofoniczną, opartą na jednym dźwięku, który trwa monotonnie, raz ciszej, raz głośniej, cały koncert, kilka dni, czasem trzy miesiące. To ją uspakaja.  Z malarstwa – jeden kolor – czarny, ze znawstwem kontempluje jego odcienie. Nie, żadnych błyskotek. Daleko jeszcze? chciałaby pewnie zapytać Anna In. Ale nie odpowiem. Co miałbym jej powiedzieć?



Anna In v hrobech světa (Czech)

4 . Sestup

Je nepříjemné přinášet noviny mé paní. Není příjemné před ní stanout, je těžké ze sebe vydobýt hlas. Já Neti, hromada kostí potažených opelichanou vinou, já každý, který vyprávím, se chvěji, když se k ní blížím. Kolem ní je vždy o několik stupňů chladněji. Ověřil jsem si to. Naučil jsem se už jazyk jejích syčících elektrických vlasů, které češe zlostně a bez ustání. Musím sklopit zrak. Není na ni milý pohled, na tu moji paní.

 

„Přišla nějaká osoba, která tvrdí, že je tvoje sestra,“ mlu­vím lhostejně; snažím se do toho nevkládat žádný cit.

Pohyb hřebene skomírá. Její vlasy se na chvíli uklidňují. Ale rty tmavnou, černají jako smola. Je to pro mě špatné znamení.

„Jak vypadá?“ slyším její hlas.

Snažím se připomenout si přesně to, co jsem na chvil­ku viděl škvírou ve dveřích. Moje paměti je slabá, uvyklá temnotě, skvrnám stínů, je spíše velkoobchodní než ma­loobchodní. Jak vypadá? Byl to dohrý pohled, teplý, su­chý, světlý. Tak akorát na můj revmatismus.

„Má na hlavě podivnou čapku, rohatou, která jí zakrývá vlasy spletené do stovek copů, má náhrdelník z modrých kamenů...“ a co ještě, co ještě, přemýšlím ubohý. Tady se tak nikdo nestrojí. Co mám ještě říct, když nedokážu odli­šit sukni od šatů. „Má na prsou nějaké třpytivé šperky a na prstu velký prsten, asi zlatý, ryzí, tak velký, že by jím moh­la zabít. Na třpytivých šatech má stříbrnou podprsenku, nebo spíš vestičku.“

Hledám v hlavě vhodná slova, nikdy nedokážu nazvat části garderoby. Šaty, sukně, podprsenka, vesta, sako, frak... invence bytostí z města je nevyčerpatelná. Stačilo by ale, aby se všechno oblečení jmenovalo prostě „svetr“. „V potetovaných rukou drží asi kompas a obrázkovou mapu.“ Po chvíli dodám: „Není to příliš ženské... Oči si na­malovala módními grafitovými stíny. Pohledná žena, mla­dá a zdravá,“ říkám, ale myslím si, že je to začátek potíží.

Slyším, jak hřeben opakuje svůj pohyb a vlasy hněvivě praskají. Ale hlas, její hlas je podivně klidný: „Vrat se a pust ji, zvedni závory, af vejde, když jí na tom tolik záleží.“

Nic by mě nemohlo udivit víc než ta její odpověď. Oče­kával bych spíše záchvat hněvu, podzemní bouři, země­třesení. Její vřískot, když se vzteká, její ostré nehty. Na oka­mžik, na mrknutí oka pozvedám údivem zrak, ale hned ho klopím - nepříjemný pohled. Nebo jsem se přeslechl?

Ne, vůbec. Zřetelně opakuje:

„At vejde, ale přikaž jí, ať si nechá kufřík venku, a sundej jí všechny šperky, jeden po druhém, a musí si smýt make­-up, sundat ze sebe to smetí. Tohle není bál ani módní přehlídka. Ať tady stane nahá. Taková, jakou ji znám.“

„Je chladno,“ říkám jen a dávám tomu slovu přednost před jinými. Slouží mi jako „ano“. Já nekomentuji, nikdy nemám názor. Chodidla pleskají v mělké studené vodě, mlaskají o kamenné dlaždice, které nikdy neviděly slunce a ze stesku po něm omšely. Jako já. Ale co je kostem po slunci? Vždyť nevykvetou.

Pootevírám bránu a z venku pronikne trochu světla. Bodá mě do očí. Stojí tam to děvče, čeká. Opakuji jí slova své paní, přesně, mechanicky, jsem automatický dveřník s bolavými kostmi, všechno je mi jedno. Nemám srdce, neznám lítost. V kostech není žádný soucit. Nebudu se v tom angažovat.

„Potěšil ji můj příchod?“ ptá se Anna In. Nemám však v úmyslu jí odpovídat. Co bych jí měl říct? Jestli se zarado­vala? No to je dobré.

Když její noha překračuje práh, když se souká do tem­noty jako do černé ponožky, mám na chvíli chuť ji chytit, zkroutit jí ruce a vyhodit pryč. Zakřičet: Ven! Jdi odtud! Ale umím se ovládnout, mám už svá léta.

Jen se ptám a nepočítám ani s nějakou odpovědí:

„Víš, co děláš?“

„Vím,“ říká.

To se mi líbí. Občas sem přicházejí takoví vyčerpaní, na smrt unavení, skleslí. Dobývají se dovnitř, určitě si mys­lí, že to je sanatorium. Je tady pro ně malinké patříčko, sladká karanténa,  než se dají dohromady. Mám už dost avantýr. Jsem úředník, vykonávám příkazy, pracuji tady přesčas na věčnost.

„Potěšil ji můj příchod?“ ptá se znovu ta žena, když se vydáváme dovnitř.

Šeptám káravě:

„Tady nesmíš nic říkat, zapomeň na slova. Nesmíš od­teďříct ani slovo, ostatně mluvení je tu k ničemu. Bude se jen ozvěnou odrážet od stěn. Slova se, vrátí rozsekaná jako z války, slova-invalidé. Kdybychom si tady mohli mluvit tak svobodně jako vy tam nahoře, všechno by bylo jiné.“

 

Vedu děvče širokou chodbou, kterou procházejí zrezivělé koleje. Jdeme po kotníky ve vodě, odtud mé bolesti. Anna In si mě úkradkem prohlíží. A cítím její zrak. Je teplý, at se dívá. Není to ostuda, že jsem v podstatě hromadou kostí nakousnutých revmatismem, které drží pohromadě díky háčkovaným svetrům. Kdybych spadl, rozsypal bych se, proto kladu bosá chodidla na slizké dno opatrně.

U skřípajících železných dveří jí přikazuji sundat si čap­ku a házím ji do vody. Bez ní ostatně vypadá lépe. Chce sice protestovat, ale v poslední chvíli se zarazí. V pořád­ku, pochopila - tady se nic neříká. Potom scházíme dolů, až dojdeme ke dřevěným, napůl shnilým dveřím, tady jí přikazuji nechat náhrdelník. Než ho hodím do vody, ještě si ho prohlížím, ale jeho hodnota tady nevypadá valně. Kámen hned vybledne a šňůrky shnijí. Městská bižuterie! Stejně tak ty velké třpytivé šperky - jaké světlo odrazí, čím budou hrát? Nehodí se sem, moje paní nemá ráda ozdůbky. Žádnou červeň ani růž, nesnáší ani modř. Má však ráda černou a šedou a hnilobnou zeleň. Zabývá se sochařstvím - cení si stalagmitů. Má ráda hudbu, zvláště tu monotónní, založenou na jednom zvuku, který jedno­tvárně trvá, jednou tišeji, jednou hlasitěji, celý koncert, několik dnů, někdy tři měsíce. To ji uklidňuje. Z malířství - jedna barva - černá, znalecky kontempluje její odstíny. Ne, žádné cetky.

Je to ještě daleko? chtěla by se určitě eptat Anna In. Ale neodpovím. Co bych jí měl povědět?

 



PublisherKniha Zlín,
Source of the quotation23-26
Publication date

minimap