This website is using cookies

We use cookies to ensure that we give you the best experience on our website. If you continue without changing your settings, we'll assume that you are happy to receive all cookies on this website. 

Schulz, Bruno: Az Úr látogatása (Nawiedzenie in Hungarian)

Portre of Schulz, Bruno

Nawiedzenie (Polish)

1

Już wówczas miasto nasze popadało coraz bardziej w chroniczną szarość zmierzchu, porastało na krawędziach liszajem cienia, puszystą pleśnią i mchem koloru żelaza.
Ledwo rozpowity z brunatnych dymów i mgieł poranka - przechylał się dzień od razu w niskie bursztynowe popołudnie, stawał się przez chwilę przezroczysty i złoty jak ciemne piwo, ażeby potem zejść pod wielokrotnie rozczłonkowane, fantastyczne sklepienia kolorowych i rozległych nocy.
Mieszkaliśmy w rynku, w jednym z tych ciemnych domów o pustych i ślepych fasadach, które tak trudno od siebie odróżnić.
Daje to powód do ciągłych omyłek. Gdyż wszedłszy raz w niewłaściwą sień na niewłaściwe schody, dostawało się zazwyczaj w prawdziwy labirynt obcych mieszkań, ganków, niespodzianych wyjść na obce podwórza i zapominało się o początkowym celu wyprawy, ażeby po wielu dniach, wracając z manowców dziwnych i splątanych przygód, o jakimś szarym świcie przypomnieć sobie wśród wyrzutów sumienia dom rodzinny.
Pełne wielkich szaf, głębokich kanap, bladych luster i tandetnych palm sztucznych mieszkanie nasze coraz bardziej popadało w stan zaniedbania wskutek opieszałości matki, przesiadującej w sklepie, i niedbalstwa smukłonogiej Adeli, która nie nadzorowana przez nikogo, spędzała dnie przed lustrami na rozwlekłej toalecie, zostawiając wszędzie ślady w postaci wyczesanych włosów, grzebieni, porzuconych pantofelków i gorsetów.
Mieszkanie to nie posiadało określonej liczby pokojów, gdyż nie pamiętano, ile z nich wynajęte było obcym lokatorom. Nieraz otwierano przypadkiem którąś z tych izb zapomnianych i znajdowano ją pustą; lokator dawno się wyprowadził, a w nietkniętych od miesięcy szufladach dokonywano niespodzianych odkryć.
W dolnych pokojach mieszkali subiekci i nieraz w nocy budziły nas ich jęki, wydawane pod wpływem zmory sennej. W zimie była jeszcze na dworze głucha noc, gdy ojciec schodził do tych zimnych i ciemnych pokojów, płosząc przed sobą świecą stada cieni, ulatujących bokami po podłodze i ścianach; szedł budzić ciężko chrapiących z twardego jak kamień snu.
W świetle pozostawionej przezeń świecy wywijali się leniwie z brudnej pościeli, wystawiali, siadając na łóżkach, bose i brzydkie nogi i z skarpetką w ręce oddawali się jeszcze przez chwilę rozkoszy ziewania - ziewania przeciągniętego aż do lubieżności, do bolesnego skurczu podniebienia, jak przy tęgich wymiotach.
W kątach siedziały nieruchomo wielkie karakony, wyogromnione własnym cieniem, którym obarczała każdego płonąca świeca i który nie odłączał się od nich i wówczas, gdy któryś z tych płaskich, bezgłowych kadłubów z nagła zaczynał biec niesamowitym, pajęczym biegiem.
W tym czasie ojciec mój zaczął zapadać na zdrowiu. Bywało już w pierwszych tygodniach tej wczesnej zimy, że spędzał dnie całe w łóżku, otoczony flaszkami, pigułkami i księgami handlowymi, które mu przynoszono z kontuaru. Gorzki zapach choroby osiadał na dnie pokoju, którego tapety gęstwiały ciemniejszym splotem arabesek.
Wieczorami, gdy matka przychodziła ze sklepu, bywał podniecony i skłonny do sprzeczek, zarzucał jej niedokładności w prowadzeniu rachunków, dostawał wypieków i zapalał się do niepoczytalności. Pamiętam, iż raz, obudziwszy się ze snu późno w nocy, ujrzałem go, jak w koszuli i boso biegał tam i z powrotem po skórzanej kanapie, dokumentując w ten sposób swą irytację przed bezradną matką.
W inne dni bywał spokojny i skupiony i pogrążał się zupełnie w swych księgach, zabłąkany głęboko w labiryntach zawiłych obliczeń.
Widzę go w świetle kopcącej lampy, przykucniętego wśród poduszek, pod wielkim rzeźbionym nadgłowiem łóżka, z ogromnym cieniem od głowy na ścianie, kiwającego się w bezgłośnej medytacji.
Chwilami wynurzał głowę z tych rachunków, jakby dla zaczerpnięcia tchu, otwierał usta, mlaskał z niesmakiem językiem, który był suchy i gorzki, i rozglądał się bezradnie, jakby czegoś szukając.
Wówczas bywało, że zbiegał po cichu z łóżka w kąt pokoju, pod ścianę, na której wisiał zaufany instrument. Był to rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej fioli szklanej, podzielonej na uncje i napełnionej ciemnym fluidem. Mój ojciec łączył się z tym instrumentem długą kiszką gumową, jakby krętą, bolesną pępowiną, i tak połączony z żałosnym przyrządem - nieruchomiał w skupieniu, a oczy jego ciemniały, zaś na twarz przybladłą występował wyraz cierpienia czy jakiejś występnej rozkoszy.
Potem znów przychodziły dni cichej skupionej pracy, przeplatanej samotnymi monologami. Gdy tak siedział w świetle lampy stołowej, wśród poduszek wielkiego łoża, a pokój ogromniał górą w cieniu umbry, który go łączył z wielkim żywiołem nocy miejskiej za oknem - czuł, nie patrząc, że przestrzeń obrasta go pulsującą gęstwiną tapet, pełną szeptów, syków i seplenień. Słyszał, nie patrząc, tę zmowę pełną porozumiewawczych mrugnięć perskich oczu, rozwijających się wśród kwiatów małżowin usznych, które słuchały, i ciemnych ust, które się uśmiechały.
Wówczas pogrążał się pozornie jeszcze bardziej w pracę, liczył i sumował, bojąc się zdradzić ten gniew, który w nim wzbierał, i walcząc z pokusą, żeby z nagłym krzykiem nie rzucić się na oślep za siebie i nie pochwycić pełnych garści tych kędzierzawych arabesek, tych pęków oczu i uszu, które noc wyroiła ze siebie i które rosły i zwielokrotniały się, wymajaczając coraz nowe pędy i odnogi z macierzystego pępka ciemności. I uspokajał się dopiero, gdy z odpływem nocy tapety więdły, zwijały się, gubiły liście i kwiaty i przerzedzały się jesiennie, przepuszczając dalekie świtanie.
Wtedy wśród świergotu tapetowych ptaków, w żółtym zimowym świcie zasypiał na parę godzin gęstym, czarnym snem.
Od dni, od tygodni, gdy zdawał się być pogrążonym w zawiłych konto-korrentach - myśl jego zapuszczała się tajnie w labirynty własnych wnętrzności. Wstrzymywał oddech i nasłuchiwał. I gdy wzrok jego wracał zbielały i mętny z tamtych głębin, uspokajał go uśmiechem. Nie wierzył jeszcze i odrzucał jak absurd te uroszczenia, te propozycje, które nań napierały.
Za dnia były to jakby rozumowania i perswazje, długie, monotonne rozważania prowadzone półgłosem i pełne humorystycznych interiudiów, filuternych przekomarzań. Ale nocą podnosiły się te głosy namiętniej. Żądanie wracało coraz wyraźniej i doniosłej i słyszeliśmy, jak rozmawiał z Bogiem, prosząc się jak gdyby i wzbraniając przed czymś, co natarczywie żądało i domagało się.
Aż pewnej nocy podniósł się ten głos groźnie i nieodparcie, żądając, aby mu dał świadectwo usty i wnętrznościami swymi. I usłyszeliśmy, jak duch weń wstąpił, jak podnosi się z łóżka, długi i rosnący gniewem proroczym, dławiąc się hałaśliwymi słowy, które wyrzucał jak mitralieza. Słyszeliśmy łomot walki i jęk ojca, jęk tytana ze złamanym biodrem, który jeszcze urąga.
Nie widziałem nigdy proroków Starego Testamentu, ale na widok tego męża, którego gniew boży obalił, rozkraczonego szeroko na ogromnym porcelanowym urynale, zakrytego wichrem ramion, chmurą rozpaczliwych łamańców, nad którymi wyżej jeszcze unosił się głos jego, obcy i twardy - zrozumiałem gniew boży świętych mężów.
Był to dialog groźny jak mowa piorunów. Łamańce rak jego rozrywały niebo na sztuki, a w szczelinach ukazywała się twarz Jehowy, wzdęta gniewem i plująca przekleństwa. Nie patrząc widziałem go, groźnego Demiurga, jak leżąc na ciemnościach jak na Synaju, wsparłszy potężne dłonie na karniszu firanek, przykładał ogromną twarz do górnych szyb okna, na których płaszczył się potwornie mięsisty nos jego.
Słyszałem jego głos w przerwach proroczej tyrady mego ojca, słyszałem te potężne warknięcia wzdętych warg, od których szyby brzęczały, mieszające się z wybuchami zaklęć, lamentów, gróźb mego ojca.
Czasami głosy przycichały i zżymały się z cicha jak gaworzenie wiatru w nocnym kominie, to znowu wybuchały wielkim zgiełkliwym hałasem, burzą zmieszanych szlochów i przekleństw. Z nagła otworzyło się okno ciemnym ziewnięciem i płachta ciemności wionęła przez pokój.
W świetle błyskawicy ujrzałem ojca mego w rozwianej bieliźnie, jak ze straszliwym przekleństwem wylewał potężnym chlustem w okno zawartość nocnika w noc szumiącą jak muszla.

2

Mój ojciec powoli zanikał, wiądł w oczach.
Przykucnięty pod wielkimi poduszkami, dziko nastroszony kępami siwych włosów, rozmawiał z sobą półgłosem, pogrążony cały w jakieś zawiłe wewnętrzne afery. Zdawać się mogło, że osobowość jego rozpadła się na wiele pokłóconych i rozbieżnych jaźni, gdyż kłócił się ze sobą głośno, pertraktował usilnie i namiętnie, przekonywał i prosił, to znowu zdawał się przewodniczyć zgromadzeniu wielu interesantów, których usiłował z całym nakładem żarliwości i swady pogodzić. Ale za każdym razem te hałaśliwe zebrania, pełne gorących temperamentów, rozpryskiwały się przy końcu, wśród klątw, złorzeczeń i obelg.
Potem przyszedł okres jakiegoś uciszenia, ukojenia wewnętrznego, błogiej pogody ducha.
Znowu wielkie folianty rozłożone były na łóżku, na stole, na podłodze i jakiś benedyktyński spokój pracy zalegał w świetle lampy nad białą pościelą łóżka, nad pochyloną siwą głową mego ojca.
Ale gdy matka późnym wieczorem wracała ze sklepu, ojciec ożywiał się, przywoływał ją do siebie i z dumą pokazywał jej świetne, kolorowe odbijanki, którymi skrzętnie wylepił stronice księgi głównej.
Zauważyliśmy wówczas wszyscy, że ojciec zaczął z dnia na dzień maleć jak orzech, który zsycha się wewnątrz łupiny.
Zanikowi temu nie towarzyszył bynajmniej upadek sił. Przeciwnie, stan jego zdrowia, humor, ruchliwość zdawały się poprawiać.
Często śmiał się teraz głośno i szczebiotliwie, zanosił się wprost od śmiechu, albo też pukał w łóżko i odpowiadał sobie ,,proszę” w różnych tonacjach, całymi godzinami. Od czasu do czasu złaził z łóżka, wspinał się na szafę i przykucnięty pod sufitem porządkował coś w starych gratach, pełnych rdzy i kurzu.
Niekiedy ustawiał sobie dwa krzesła naprzeciw siebie i wspierając się rękami o poręcze, bujał się nogami wstecz i naprzód, szukając rozpromienionymi oczyma w naszych twarzach wyrazów podziwu i zachęty. Z Bogiem, zdaje się, pogodził się zupełnie. Niekiedy w nocy ukazywała się twarz brodatego Demiurga w oknie sypialni, oblana ciemną purpurą bengalskiego światła, i patrzyła przez chwilę dobrotliwie na uśpionego głęboko, którego śpiewne chrapanie zdawało się wędrować daleko po nieznanych obszarach światów sennych.
Podczas długich, półciemnych popołudni tej późnej zimy ojciec mój zapadał od czasu do czasu na całe godziny w gęsto zastawione gratami zakamarki, szukając czegoś zawzięcie.
I nieraz bywało podczas obiadu, gdy zasiadaliśmy wszyscy do stołu, brakło ojca. Wówczas matka musiała długo wołać ,,Jakubie!” i stukać łyżką w stół, zanim wylazł z jakiejś szafy, oblepiony szmatami pajęczyny i kurzu, z wzrokiem nieprzytomnym i pogrążonym w zawiłych, a jemu tylko wiadomych sprawach, które go zaprzątały.
Czasem wdrapywał się na karnisz i przybierał nieruchomą pozę symetrycznie do wielkiego wypchanego sępa, który po drugiej stronie okna zawieszony był na ścianie. W tej nieruchomej, przykucniętej pozie, z wzrokiem zamglonym i z miną chytrze uśmiechniętą trwał godzinami, ażeby z nagła przy czyimś wejściu zatrzepotać rękoma jak skrzydłami i zapiać jak kogut.
Przestaliśmy zwracać uwagę na te dziwactwa, w które się z dnia na dzień głębiej wplątywał. Wyzbyty jakby zupełnie cielesnych potrzeb, nie przyjmując tygodniami pokarmu, pogrążał się z dniem każdym głębiej w zawiłe i dziwaczne afery, dla których nie mieliśmy zrozumienia. Niedosięgły dla naszych perswazji i próśb, odpowiadał urywkami swego wewnętrznego monologu, którego przebiegu nic z zewnątrz zmącić nie mogło. Wiecznie zaaferowany, chorobliwie ożywiony, z wypiekami na suchych policzkach nie zauważał nas i przeoczał.
Przywykliśmy do jego nieszkodliwej obecności, do jego cichego gaworzenia, do tego dziecinnego, w sobie zatopionego świegotu, którego trele przebiegały niejako na marginesie naszego czasu. Wtedy już znikał niekiedy na wiele dni, podziewał się gdzieś w zapadłych zakamarkach mieszkania i nie można go było znaleźć.
Stopniowo te zniknięcia przestały sprawiać na nas wrażenie, przywykliśmy do nich i kiedy po wielu dniach znów się pojawiał, o parę cali mniejszy i chudszy, nie zatrzymywało to na dłużej naszej uwagi. Przestaliśmy po prostu brać go w rachubę, tak bardzo oddalił się od wszystkiego, co ludzkie i co rzeczywiste. Węzeł po węźle odluźniał się od nas, punkt po punkcie gubił związki łączące go ze wspólnotą ludzką.
To, co jeszcze z niego pozostało, to trochę cielesnej powłoki i ta garść bezsensownych dziwactw - mogły zniknąć pewnego dnia, tak samo nie zauważone jak szara kupka śmieci, gromadząca się w kącie, którą Adela co dzień wynosiła na śmietnik.


Az Úr látogatása (Hungarian)

1

Városunk akkor már egyre mélyebbre hullt az est krónikus szürkeségében, az árnyak sömöre, pihés penész és vasszínű moha nőtte be szegélyeit lassan.
Alig bontakozott ki a reggel ködéből s barna füstjeiből, máris alacsony, borostyánszínű délutánba hajolt a nappal, egy pillanatra áttetsző és arany lett, mint a barna sör, hogy azután leszálljon a színes, tágas éjszakák sokszorosan tagolt, fantasztikus boltozata alá.
A főtéren laktunk, egy vak és üres homlokzatú sötét házban. Annyi ilyen sötét ház sorakozott egymás mellé, hogy csak nagy nehezen lehetett őket megkülönböztetni egymástól; ebből aztán rengeteg tévedés és tévelygés származott. Mert ha már egyszer belépett az ember abba az eltévesztett kapualjba, s megindult az eltévesztett lépcsőn, rendszerint az idegen lakások, folyosók, idegen udvarokra nyíló váratlan kijáratok valóságos labirintusába került, s megfeledkezett útjának eredeti céljáról, hogy azután sok-sok nap múltán, visszatérve a különös és bonyolult kalandok holtvágányáról, egy szürke hajnalon lelkiismeret-furdalások közepette jusson eszébe a szülői ház.
Nagy szekrényekkel, mély kanapékkal, sápadt tükrökkel és silány műpálmákkal telezsúfolt lakásunk egyre elhanyagoltabb állapotba süllyedt az üzletben üldögélő anyám lomhasága s a karcsú lábú Adela henyesége következtében, ki felügyelet nélkül piperével töltötte napjait, s nyomait mindenütt otthagyta, kifésült haj, fésűk, szétdobált topánkák és fűzők alakjában.
Lakásunk szobáinak száma soha nem volt állandó, mert senki sem emlékezett rá, hányat adtak idegen lakónak bérbe. Nemegyszer véletlenül benyitottak valamelyik elfeledett szobába, s üresen találták: a lakó réges-régen elköltözött, s a hónapok óta érintetlen fiókokban váratlan felfedezéseket tettek.
A lenti szobákban a segédek laktak; lidérces álmukból fakadó hangos jajgatásuk nemegyszer fölvert bennünket éjszaka. Télen még süket éj volt odakünn, mikor apám lebotorkált ezekbe a hideg és sötét szobákba, gyertyájával szétrebbentve az árnyak raját, melyek jöttére felrepültek jobbról-balról a padlón és a falakon; ment, hogy fölébressze kútmély álmukból a harsányan horkolókat.
Otthagyott gyertyája fényében lomhán kászolódtak ki piszkos ágyneműjükből, ágyukon ülve kidugták csupasz és rút lábukat, s zoknijukkal a kezükben még egy pillanatra átadták magukat az ásítás gyönyörének; kéjessé nyújtották ezt az ásítást, egészen a szájpadlás fájdalmas görcséig, mely a kiadós hányás görcséhez hasonló.
A sarkokban nagy svábbogarak ültek mozdulatlanul, tulajdon árnyékuk óriásira növelte őket; az égő gyertya rótta mindegyikükre külön-külön e terhet, mely akkor sem vált le ezekről a lapos, fej nélküli törzsekről, amikor egyik-másik nekiiramodott, s különös, pókszerű futásával telefutkározta a padlót.
Ebben az időben apám egészsége romlani kezdett. E korai tél első heteiben már az is előfordult, hogy egész napokat ágyban töltött, üvegekkel és pirulákkal körülvéve, meg üzleti könyvekkel, amiket az irodából vittek be neki. Keserű betegségszag ülepedett le a szoba alján, az arabeszkek sötétebb szövevényétől megsűrűsödött tapéták közt.
Esténként, mikor anyám megjött az üzletből, apám izgatott volt és civakodásra hajló, szemére vetette, hogy nem vezeti a számlakönyveket elég pontosan, piros foltok gyulladtak ki az arcán, s annyira tűzbe jött, hogy valósággal beszámíthatatlanná vált. Emlékszem, egyszer késő éjszaka fölébredtem álmomból, és láttam, hogyan szaladgál ingben, mezítláb föl-alá a bőrpamlagon, ily módon éreztetve ingerültségét tanácstalan anyámmal.
Más napokon nyugodt volt és összeszedett, s egészen belemerült könyveibe, messzire barangolt, utat vesztve a bonyolult számadások labirintusában.
Látom őt a kormoló lámpa fényében, amint párnái közt kuporog, az ágy hatalmas, faragott támlája alatt, feje óriási árnyékot vet a falra, s hangtalanul elmélkedik, imbolygón-bólogatva.
Időnként kidugta fejét a számlákból, mintha lélegzetet akarna venni, kinyitotta száját, ízetlenül cuppogott a nyelvével, mely száraz volt és keserű, s tétován nézett körül, mintha keresne valamit.
Ilyenkor megesett, hogy halkan kisurrant az ágyból, s a szoba sarkába szaladt, ahhoz a falhoz, melyen bizalmas szerszáma függött. Olyan vízióraféle volt ez, nagy üvegfiola unciákra osztva, s valami sötét folyadékkal töltve. Apám egy hosszú gumicső közvetítésével kapcsolódott ehhez a szerszámhoz, mely úgy kötötte össze, mint egy kanyargós, fájdalmas köldökzsinór, a siralmas műszerrel; miután ez megtörtént, mozdulatlan áhítatba merült, szemei elsötétültek, s elsápadó arcára a szenvedés vagy tán valami bűnös gyönyörűség kifejezése ült ki.
Azután ismét a csendes, magába szálló, magányos monológokkal átszőtt munka napjai következtek. Ahogy így ült az asztali lámpa fényében, hatalmas nyoszolyájának vánkosai közt, s a szobát fent óriásivá terebélyesítette a lámpaernyő árnyéka, egyesítette az ablakon túli városi éj végtelen elemével - érezte, bár nem nézett oda, hogyan növeszti köréje a tér a tapéták suttogással, sziszegéssel és selypegéssel teli, lüktető sűrűségét. Hallotta, bár nem nézett oda, ezt a cinkos hunyorításokkal, kacsintásokkal teli összeesküvést, hogyan kapcsolódnak bele a virágok közt kibontakozó fülkagylók a puszta hallgatásukkal, a sötét ajkak a mosolygásukkal.
Ilyenkor látszólag még jobban munkájába mélyedt, számolt és összegezett, vigyázva, hogy el ne árulja lassan felgyülemlő haragját, s küszködve a kísértés ellen; hogy hirtelen kiáltással hátrafordulva, vaktában rajuk ne vesse magát, s ki ne markoljon teli marékkal a göndör arabeszkekből, a szem- és fülcsokrokból, melyeket az éjszaka rajzolt ki magából, s melyek azután tovább növekedtek és sokszorozódtak, egyre újabb hajtásokat és elágazásokat kápráztatva elő a sötétség anyai köldökéből. S csak akkor nyugodott meg, mikor az éjszaka apályával a tapéták elhervadtak, összegöngyölődtek, elvesztették leveleiket és virágaikat, s ősziesen megritkultak, áteresztve magukon a távoli virradatot.
Ekkor végre, a tapétamadarak csiripelése közepette, a sárga téli hajnalon néhány órára sűrű, fekete álomba merült.
Már napok, már hetek óta, míg látszólag bonyolult folyószámlákba merült, gondolatai titokban saját belsejének labirintusába ereszkedtek. Visszatartotta lélegzetét, és hallgatózott. S mikor pillantása elfehéredve és zavarosan tért vissza ama mélységekből, megnyugtató mosollyal próbálta csillapítani. Még nem hitt, ezért elutasította, mint valami abszurdumot, a reá törő, tolakodón unszoló javaslatokat és követeléseket.
Nappal afféle okoskodás és rábeszélés formájában nyilatkoztak meg, félhangosan folytatott s humoros közjátékokkal, mókás ingerkedéssel teli egyhangú elmélkedésekben. De éjszaka szenvedélyesebben emeltek szót ama hangok. Egyre világosabban és nyomatékosabban tért vissza a követelő kívánság, s hallottuk, hogyan beszélgetet az Istennel, szinte könyörögve, és védekezve valami ellen, ami hevesen kívánt és követelőzött.
Míg végül egy éjjelen fenyegetően és ellenállhatatlanul szólalt meg a hang, megkövetelvén, hogy ajkaival és jonhával tegyen róla tanúságot. S hallók, miképpen szállott beléje a lélek, miképpen emelkedék föl ágyából, hosszúra növekedvén prófétai haragjában, fuldokolva a lármás szavaktól, melyeket úgy lökött ki magából, mint egy golyószóró. Hallók a küzdelem robaját és atyám jajszavát, a tört csípejű titánét, aki még most is káromol.
Nem láttam az Ótestamentum prófétáit soha, de e férfi láttán, kit ledöntött az isteni harag, s most lábait szétvetve terpeszkedett az óriási porcelán edényen, béborítva karjainak viharával, a kétségbeesett erőmutatványok fellegével, melyek fölé még magasabbra emelkedett a hangja, egy idegen és kemény hang - megértettem ama szent férfiak isteni haragját.
Félelmetes párbeszéd volt ez, akár a villámok beszéde. Karjainak erőmutatványai darabokra tépték az eget, s a résekben megjelent Jehova arca, haragtól duzzadóan s átkokat köpködőn. Nem néztem oda, de láttam őt, a félelmetes Démiurgoszt, amint ráborulva a sötétségre, akár a Sinai-hegyre, két hatalmas kezét a függönytartóra támasztva, óriás arcát az ablak felső üvegéhez tapasztotta, s húsos orra ocsmányul szétlapult rajta.
Hallottam a hangját apám prófétai tirádájának szüneteiben, hallottam e duzzadt ajkak szélvészerejű vakkantásait, s morajuk, melytől csengett az ablak üvege, összekeveredett apám kitörő átkaival, siralmaival, fenyegetőzésével.
Időnként lehalkultak e hangok, s csupán csendesen morgolódtak, mint a szél duruzsolása az éji kéményben, majd megint kitörtek, nagy, harsány lármával, egymással keveredő átkok és zokogások viharával. Hirtelen kitárult sötét ásítással az ablak, s a sötétség leple végigsuhintott a szobán.
S a villámfényben megpillantottam atyámat lengő fehérneműben, amint szörnyű átkok közepette, hatalmas loccsantással kiöntötte az éjjeliedény tartalmát az ablakon a kagylóként zúgó éjszakába.

2

Apám szemlátomást hervadt, enyészett lassan.
Nagy párnái tövében kuporogva, ősz tincseivel ádázul berzenkedve, halkan társalgott önmagával, egész lényével valamilyen bonyolult belső ügyekbe merülve. Szinte úgy tűnt, mintha személyisége több egymással összeférhetetlen, ellenlábas énné bomlott volna szét, mert fennhangon veszekedett magával, kitartóan és szenvedélyesen tárgyalt, bizonykodott és könyörgött, azután meg mintha az ügyfelek népes gyülekezetén elnökölt volna, akiket lelkesedésének és ékesszólásának teljes bevetésével iparkodott kibékíteni egymással. De a forró temperamentumok e lármás gyűlései minden alkalommal átkok, fenyegetések és szidalmak közepette robbantak végül szét.
Azután bizonyos belső enyhület, csillapodás, az áldott lelki derű csendesebb időszaka következett. Megint valami nagy fóliánsok voltak szétrakva az ágyon, az asztalon, a padlón, s a munka szinte bencésrendi nyugalma honolt a lámpa fényében a fehér ágynemű, apám lehajtott ősz feje fölött.
Mikor pedig anyám késő este hazatért a boltból, apám fölélénkült, magához hívta, s büszkén mutogatta neki a nagyszerű színes kópiákat, melyekkel szorgosan teleragasztotta a főkönyv lapjait.
Mindnyájan észrevettük akkoriban, hogy apám napról napra kisebbedik, mint a héjában összeszáradó dió. Ezzel a megfogyatkozással korántsem járt együtt erejének hanyatlása. Ellenkezőleg, egészségi állapota, kedélye, mozgékonysága szemmel láthatólag javult.
Gyakran nevetett most hangosan és csicseregve, szinte hahotázott vagy kopogtatott ágyán, s válaszolt magának, hogy „szabad”, különféle hangnemekben, órákon át. Időről időre lemászott ágyáról, fölkapaszkodott a szekrényre, s lekuporodva a mennyezet alatt, rendezgetett valamit a rozsdával és porral belepett ócska lomok között.
Néha odaállított két széket, háttal egymásnak, s két kezével a támlájukra támaszkodva, előre-hátra hintázott lábaival, sugárzó szemével a csodálat és biztatás jeleit keresve arcunkon. Az Istennel, úgy látszik, egészen megbékélt. Néha megjelent éjszaka a szakállas Démiurgosz arca a hálószoba ablakában, a bengálifény sötét bíborában, s néhány pillanatig jóságosan nézett a mélyen alvóra, kinek .dallamos horkolása, úgy tetszett, . messze vándorolt az álomvilág ismeretlen térem.
E kései tél hosszú, félsötét délutánjain apám olykor egész órákra bevette magát a lomokkal, ósdi bútorokkal telezsúfolt zugokba, s makacsul keresett valamit.
S nemegyszer előfordult, hogy ebédidőben, mikor mindnyájan asztalhoz ültünk, apám nem volt ott. Ilyenkor anyámnak sokáig kellett kiabálnia, hogy „Jakub!”, s kopognia kanalával az asztalon, míg végre előbújt valamelyik szekrényből, porral és pókhálófoszlányokkal belepetten, s pillantása, szinte önkívületben, bizonyos bonyolult, csupán általa ismert ügyekbe mélyedt; ezek kötötték le egész valóját.
Időnként fölmászott a karnisra, s mozdulatlan pózba dermedt, szimmetrikusan a nagy kitömött keselyűvel, mely a túlsó oldalon lógott, az ablak mellett, a falon. Órák hosszat kuporgott ebben a mozdulatlan, guggoló pózban, elködösült tekintettel és ravaszkásan mosolygó ábrázattal, hogy azután, mikor valaki belép, hírtelen repesni kezdjen karjaival, mintha szárnyak volnának, s kukorékoljon, mint a kakas.
Végül nem is vetettünk már ügyet különcségeire, melyekbe napról napra jobban belebonyolódott. Mint aki teljesen megszabadult a testi szükségletek nyűgeitől, hetekig nem vett magához táplálékot, s minden nappal mélyebbre gázolt meghökkentő, kusza históriáiba, mit sem törődve rosszalló értetlenségünkkel, nem hatolt el hozzá rábeszélés, se kérés, mindenre belső monológjának töredékeivel válaszolt: ezt a szakadatlan folyamatot semmi sem zavarhatta meg kívülről. Örökösen bokros teendőibe merülve, a beteges élénkség lázrózsáival aszott arcán, nem vett bennünket észre, és keresztülnézett rajtunk.
Hozzászoktunk ártalmatlan jelenlétéhez, halk karattyolásához, ehhez a gyermekes, önmagába olvadó csiripeléshez, melynek trillái mintegy a mi időnk margóján futkároztak. Ekkoriban néha már több napra is eltűnt, elkeveredett valahová, a lakás valamely eldugott zugába, s nem lehetett rátalálni.
Lassacskán már ezek az eltűnések sem tettek ránk különösebb hatást, megszoktuk, és mikor napok után ismét megjelent, s megint néhány hüvelykkel kisebb és soványabb volt, figyelmünk nem időzött nála hosszabban. Egyszerűen nem számoltunk vele többé, annyira eltávolodott mindentől, ami emberi és ami valóságos. Csomóról csomóra bomlott le rólunk, pontról pontra veszítette el kapcsolatát az emberi közösséggel.
Az, ami megmaradt belőle, az a kevéske testi porhüvely meg az a maréknyi értelmetlen különcség - bármely nap eltűnhetett, éppoly észrevétlenül, mint a sarokban felgyülemlő szürke szemétkupac, amit Adela mindennap kihordott a szemétdombra. 

 


Source of the quotationFahajas boltok, p. 16-24.

minimap