This website is using cookies

We use cookies to ensure that we give you the best experience on our website. If you continue without changing your settings, we'll assume that you are happy to receive all cookies on this website. 

Karpowicz, Ignacy: Égiek és földiek (Balladyny i romanse in Hungarian)

Portre of Karpowicz, Ignacy

Balladyny i romanse (Polish)

Jezus

Moje imię jest Jezus. Jezus Chrystus, ksywka Ichtys. Jestem bardzo popularny, od dwóch tysięcy lat na topie. Występuję głównie w Biblii, która jest obok Hair największym musicalem wszech czasów.

Jestem bogiem, jedynym bogiem. Jestem bramą i drogą. Jestem światłem i zbawieniem. Jestem pasterzem. Serio.

Jestem bogiem w Trójcy jedynym. To znaczy, że jedynym bogiem jest również mój Ojciec i Duch Święty. Jesteśmy jednością, aczkolwiek jesteśmy też osobni. Niezły pomysł, ciut skomplikowany. Od początku mówiłem Ojcu i Gołębicy, że ludzie tego nie załapią. Umysły subtelne i dobrze odżywione – owszem, zrozumieją, ale głupszej i niedożywionej reszcie się pomiesza, kto jest kto. Mówiłem, żeby poczekać z tą Trójcą w jedności i vice versa, dopóki ludzie nie odkryją, że świat ma więcej wymiarów niż trzy i że fizyka kwantowa to dopiero początek drogi do zrozumienia świata. Ale oni, że nie. Nie, bo zatajenie troistości Jedności i jedności Trójcy byłoby kłamstwem, a budowanie religii na kłamstwie jest na dłuższą metę ryzykowne, mieliśmy sporo przykładów z wieków wcześniejszych. Nie, bo jedyna droga zbawienia wiedzie przez prawdę. Prawda, tak na marginesie, to ja.

Oczywiście miałem rację. Jestem tak jakby wszechwiedzący. Nie żebym się cieszył z tego powodu, że miałem rację. Po prostu każdy bóg musi dostosować się do poziomu swoich (potencjalnych) wiernych, do momentu historycznego. Nie ogłoszę przecież w epoce kamiennej, że każdy człowiek ma prawo do spamu i sztywnego łącza. Spięcia były już przy redakcji dekalogu. Moim zdaniem dekalog od początku był mało rozwojowy i za długi, w końcu nie wszyscy mają dobrą pamięć. Ale oni, że nie. Że punktów musi być dziesięć. Jak punktów jest dziesięć, to nie można wymagać, żeby tekst był spójny bądź skuteczny. Po pierwsze, można przestrzegać przykazań dekalogu i być złym człowiekiem. Po drugie, dekalog nazbyt wiązał moralność i prawo z rodziną, a z rodziną, jak wiadomo, dobrze wypada się tylko na zdjęciu, poza tym rodzina to pojęcie historyczne, podległe czasowi, wystawione na zmiany.

Kolejny problem to język. Mówiłem dwóm trzecim mnie: słuchajcie, nie róbmy tego w hebrajskim czy aramejskim, te języki wymrą, spójrzcie na prognozy i symulacje, poczekajmy –mówiłem – kilkaset lat. Jestem bogiem miłości, moje orędzie powinno być wyrażone w języku miłości, po francusku najchętniej. Ale oni (czyli ja), że nie. Nie czekamy. No to, mówię, może choć po angielsku? Odpadną problemy z błędami przekładu. Ale ja na to (czyli oni), że też nie.

Kolejny problem, i to poważny, wynikł z konstytucji mnie samego. Otóż jestem bogiem i człowiekiem. Dwie natury osobne, choć w jednym ciele – tak postanowił sobór w Chalcedonie, podporządkowałem się tej decyzji; dotarła ona do mnie dokładnie z przybliżeniem w czterysta lat po mojej śmierci, na benefis działalności. Pomysł dwojga natur niezły, realizacja niezła, ale znowu coś poszło nie po mojej myśli. Moim zdaniem zmartwychwstanie okazało się błędem kardynalnym. Należało zrezygnować z tego obciążenia egipskiego. Żeby ludzie stali się dobrzy, muszą zrozumieć, że po śmierci nic ich nie czeka, że nie ma nieba, że nie ma sądu. A nawet jeżeli ktoś wstąpi do nieba, to będzie bonus, nagroda dla tych, którzy niczego nie oczekiwali.

Tylko że ja mówiłem swoje, a moje dwie trzecie swoje. Że bez nieba i piekła ludzie nie staną się dobrzy, nie będzie zbawienia i klapa ogólnie oraz zmuła. No i znowu wyszło na moje. Jestem bogiem, i nawet gdy moje dwie trzecie są ze mną w sporze, to przecież wiem, jak skończy się świat.

Dlatego zamierzam zstąpić i umrzeć. Nic spektakularnego. Żadnego krzyża, żadnej męki. To się nie sprawdziło. Ukrzyżowanie okazało się przedwczesne. Wybieram kataraktę, reumatyzm i starcze niewydolności. Zamierzam zstąpić z Nike, panią mego serca, zamierzam zrezygnować z omnipotencji, robić zakupy i zapadać na grypę. Zamierzam spełniać drobne dobre uczynki. Cuda wykluczone. Zamierzam płacić czynsz i spędzać osiem godzin dziennie w pracy.

Jestem antropofilem. Kocham ludzi. Może dlatego, że mam poczucie humoru. Bez poczucia humoru nie ma miłości. 288 289 Proponowałem zastąpić któreś z przykazań takim: „Będziesz śmiał się dnia każdego, a w dzień święty więcej. Śmiech jest bramą dobra, plastrem na serce i okiem zbawienia”. Nie przeszło.

Zbawienie to punkt wszystkich wymiarów, do którego zamierzam doprowadzić ludzi. Punkt w materii, bo poza materią w jej wszelkich płaszczyznach nie ma nic – tylko wymiar ultymatywny. Wierzę w apokatastazę: powszechne zbawienie. Bez piekła, otchłani i czeluści. W tej wierze jestem w mniejszości. Dwie trzecie mnie żąda Sądu Ostatecznego. Argumentuję, że Stworzenie jest dobrem, a zatem – na każdym, nawet najnikczemniejszym bycie widnieje pieczęć dobra. Trudno rozmawia się z większością, zwłaszcza w jedności.

Wyznaję, że w ostatnich stuleciach zwątpiłem w apokatastazę i w ogóle, w siebie samego, a właściwie w jedną trzecią siebie. Po imprezie w Morzu Czerwonym sięgnąłem najmroczniejszego dna. Nike opowiedziała mi o planie Zeusowym. Niezbyt mi się spodobał. Później, gdy Nike sobie poszła, siedząc ze zwieszoną głową, w rozpaczy i rozterce, doznałem olśnienia. Plan Olimpijczyków nie sprzeciwia się moim planom, lecz im sprzyja. Zrozumcie, ja nigdy nie byłem zwolennikiem pomysłu, że bóg jest jeden: zostałem przegłosowany, co samo w sobie jest paradoksem. Zawsze uważałem, że lepiej z innymi bogami współpracować, niż walczyć. Wydaje mi się, że grecki plan daje nam wszystkim jeszcze jedną szansę. Tym razem nie powtórzę starych błędów: zmartwychwstanie, jak mówiłem, wyeliminowane; piekło, niebo, czyściec wyeliminowane; dekalog zawieszony. Potrzebuję czegoś prostszego. Jeden punkt wystarczy, może być z przypisami, na przykład: każdy ma prawo do szczęścia. Do śmiechu. Do błędu. Do miłości. Możemy zalosować.

Tym razem mi się powiedzie. Jestem Pantokrator, alfa i omega, wszechmoc i światło wiekuiste. Jestem brama i kościół. Wiem, nie ma co się tak podniecać, ale czasem warto sobie przypomnieć, kim się jest.

Wstąpiła we mnie nadzieja. Nadzieja, tak niezręcznie się składa, to jedyna z plag, która nie opuściła puszki Pandory. A w istocie: beczki. Tak na marginesie.

Odświeżyłem się i przebrałem, i do Nike pognałem. Opowiedziałem jej wszystko, a przy okazji poznałem Afrodytę. Jest jeszcze piękniejsza, niż o niej powiadają. Nike wyznała mi swoją miłość. Zstępujemy razem. Zaraz po święcie Ateny i Ozyrysa.

Ozyrys jest moim kumplem z dawnych lat, jeszcze sprzed ukrzyżowania. On był pierwszym bogiem, który powstał z martwych. Zresztą niedaleko Golgoty, samolotem będzie godzina, na anielich skrzydłach nieco krócej.

Zstępujemy. Zasłona nieba rozstąpi się po raz ostatni. Kurtyna pójdzie w górę. Alleluja.

Biegnę do jubilera, chcę poprosić Nike o rękę. Potrzebuję pierścionka; może coś z adamantu?



Uploaded bySzuper Admin
Source of the quotationIgnacy Karpowicz: Balladyny i romanse

Égiek és földiek (Hungarian)

Jézus

Nevem Jézus. Jézus Krisztus, álnevem Ichthys. Nagyon népszerű vagyok, kétezer éve a topon. Főleg a Bibliában szerepelek, amely a Hair mellett minden idők legnagyobb musicalje.

Isten vagyok, az egyetlen isten. Kapu és út. Fény és megváltás. Pásztor. Frankón.

Egyetlen Isten vagyok a Háromságban. Ez azt jelenti, hogy Atyám és a Szentlélek is egyetlen isten. Egység vagyunk, bár különállóak is. Egész jó ötlet, kicsit bonyolult. Rögtön mondtam Atyámnak és a Galambnak, hogy az emberek ezt nem fogják vágni. Kifinomult és jóltáplált elmék persze értik, a többi ostoba és alultáplált viszont összezavarodik, hogy ki kicsoda. Azt mondtam, várjunk ezzel a Háromsággal az egységben és vice versa, amíg az emberek fel nem fedezik, hogy a világ háromnál több dimenziós, és a kvantumfizika csak a kezdete a világ megértéséhez vezető útnak. De azt mondták, nem. Nem, mert az egység Hármasságának és a Háromság egységének eltitkolása hazugság, és hazugságra építeni egy vallást hosszabb távon kockázatos, csomó példa van erre korábbi korokból. Nem, mert a megváltás egyetlen útja az igazságon keresztül vezet. Az igazság mellesleg én vagyok.

Persze igazam volt. Mondhatnám, mindentudó vagyok. Nem mintha örülnék, hogy igazam volt. Egyszerűen csak minden istennek alkalmazkodnia kell (potenciális) hívei szintjéhez, a történelmi pillanathoz. Nem hirdethetem a kőkorszakban, hogy mindenkinek joga van a spamhez és az állandó internetkapcsolathoz. Már a tízparancsolat szerkesztésekor feszültségek voltak. Én kezdettől fogva úgy gondoltam, hogy a tízparancsolat nem elég dinamikus és túl hosszú: nem mindenkinek jó a memóriája. De azt mondták, nem. Hogy tíz pont kell. Ha tíz pont van, nem lehet elvárni, hogy a szöveg koherens vagy hatékony legyen. Először is, lehet, hogy valaki betartja a parancsolatokat, mégis rossz ember. Másodszor, a tízparancsolat túlságosan is a családhoz köti az erkölcsöt és a jogot, az ember meg, mint tudjuk, csak a fényképen mutat jól a családdal, azonkívül a család történeti fogalom, alá van rendelve az időnek, ki van téve a változásnak.

A következő probléma a nyelv. Azt mondtam kétharmadmagamnak: figyeljetek, ne héberül vagy arámiul csináljuk, ezek a nyelvek kihalnak, nézzétek meg a prognózisokat és szimulációkat, várjunk – mondtam – pár évszázadot. A szeretet istene vagyok, az én kiáltványomnak a szeretet nyelvén kellene szólnia, leginkább franciául. De ők (vagyis én) azt mondták, nem. Nem várunk. Akkor nem lehetne legalább angolul? Megspórolhatók lennének a fordítási problémák. Mire én (vagyis ők) megint, hogy nem.

A következő probléma, nem is kicsi, a felépítésemből fakad: isten és ember vagyok. Két külön természet, bár egy testben – így határozott a khalkédóni zsinat, alárendeltem magam a döntésnek: pont halálom után nagyjából négyszáz évvel jutott el hozzám, munkásságom tiszteletére. A kettős természet ötlete nem rossz, a megvalósítás sem, de megint csak nem az én elképzeléseim szerint alakultak a dolgok. Szerintem a feltámadás kardinális hiba volt. Le kellett volna mondani erről a terhes egyiptomi örökségről. Ahhoz, hogy az emberek jókká váljanak, be kell látniuk, hogy a halál után nem várja őket semmi, nincs mennyország, nincs ítélet. Ha bejut is valaki a mennyországba, az bónusz, jutalom azoknak, akik nem vártak semmit.

Csak hát én mondtam a magamét, a kétharmadom meg a magáét. Hogy menny és pokol nélkül az emberek nem lesznek jók, nem lesz megváltás: totál csőd és dögunalom. De megint nekem lett igazam. Isten vagyok, és ha a kétharmadom vitatkozik is velem, pontosan tudom, mi lesz a világ vége.

Így hát alá akarok szállni és meghalni. Semmi látványosság. Semmi kereszt, kínszenvedés. Nem vált be. Korai volt a keresztrefeszítés. A szürkehályogot, reumát és időskori végelgyengülést választom. Alá akarok szállni Nikével, szívem királynőjével, le akarok mondani mindenhatóságomról, vásárolni akarok, megfázni. Kisebb jó cselekedeteket végezni. Csodák kizárva. Bérleti díjat akarok fizetni, és napi nyolc órát a munkahelyemen tölteni.

Antropofil vagyok. Szeretem az embereket. Talán mert van humorérzékem. Humorérzék nélkül nincs szeretet. Javasoltam, hogy valamelyik parancsolatot cseréljük ki a következőre: „Nevessél azért mindennap, ünnepnapokon pedig annál is többet. A nevetés a jó kapuja, tapasz a szívre, és a megváltás szeme.” Nem ment át.

A megváltás az összes dimenzió azon pontja, ahová el akarom vezetni az embereket. Anyagi pont, mivel az anyagon kívül a maga mindenféle síkjában nincs semmi – csak a végső dimenzió. Hiszek az apokatasztázisban: az általános megváltásban. Pokol, szakadék, mindent elnyelő torok nélkül. E hitemben kisebbségben vagyok. Kétharmadmagam követeli az Utolsó Ítéletet. Azzal szoktam érvelni, hogy a Teremtés jó, tehát minden létezőn, a leghitványabbon is ott a jó pecsétje. Nehéz beszélni a többséggel, pláne az egységben.

Bevallom, az utóbbi évszázadokban kételkedni kezdtem az apokatasztázisban, és egyáltalán, önmagamban, pontosabban harmadmagamban. A Vörös-tengerben rendezett buli után teljesen összezuhantam. Niké beszélt nekem Zeusz tervéről. Nem igazán tetszett. Aztán, amikor Niké elment, és ott ültem lehajtott fejjel, kétségbeesve és vívódva, megvilágosodásom támadt. Az olümposziak terve nem mond ellent az enyémnek, ellenkezőleg. Értsétek meg, sosem voltam híve a gondolatnak, hogy egy az isten: leszavaztak, ami önmagában paradoxon. Mindig úgy véltem, jobb együttműködni a többi istennel, mint harcolni. Azt hiszem, a görög terv ad még egy esélyt mindannyiunknak. Nem fogok még egyszer a régi hibákba esni: a feltámadás, mint mondtam, sztornó; a pokol, a menny, a purgatórium sztornó; a tízparancsolat felfüggesztve. Valami egyszerűbb kell nekem. Elég egyetlen pont, esetleg jegyzetekkel kiegészítve, például: mindenkinek joga van a boldogsághoz. A nevetéshez. A hibázáshoz. A szerelemhez. Ki is sorsolhatjuk.

Ezúttal sikerrel fogok járni. Pantokrátor vagyok, alfa és ómega, mindenható és örök fényesség. Kapu és templom. Tudom, nem kell úgy bezsongani, de néha azért érdemes felidézni, kik vagyunk.

Belém költözött a remény. Az a hülye helyzet, hogy a remény az egyetlen csapás, amely nem szabadult ki Pandora szelencéjéből. Valójában hordójából. Csak úgy zárójelben.

Frissítő fürdőt vettem, átöltöztem, és rohantam Nikéhez. Elmondtam neki az egészet, ez alkalomból megismerkedtem Aphroditével. Még szebb, mint ahogy beszélik. Niké szerelmet vallott nekem. Együtt szállunk alá. Rögtön Athéné és Ozirisz ünnepsége után.

Ozirisz régi cimborám, még a keresztrefeszítés előtti időkből. Ő volt az első isten, aki feltámadt halottaiból. Mellesleg a Golgotától nem messze, repülővel egy óra, angyalszárnyakon kicsit rövidebb.

Alászállunk. Utoljára fog megnyílni az égbolt fátyla. Felgördül a függöny. Alleluja.

Rohanok az ékszerészhez, meg akarom kérni Niké kezét. Kell egy gyűrű; esetleg adamantból?



Uploaded bySzuper Admin
PublisherTypotex Kiadó
Source of the quotationIgnacy Karpowicz: Égiek és földiek
Publication date
Buy it here!

Related videos


minimap