Pan Theodor Mundstock (Czech)
Hledí na její střevíce a vidí, že jsou černé a velmi obnošené.
A tu náhle by byl vykřikl.
Poznal ji.
Když zdvihl oči od jejích ubohých bot, spatřil o kus dál na trávníku sochu zbídačelé
stařeny v černém šátku a střevících. Byla to ona.
Mám zničené nervy, myslí si, jak jdou k soše, paní Schleimová, Jarná, která
je patnáct let mrtva! Jak mě to mohlo napadnout? Vděčně pohlédne na sochu chudačky
na trávě, vroubené sestříhaným křovím, a všimne si, že má v ruce tašku. Tahle
vedle něho ji má také, v druhé odvrácené ruce. Teď však sochu míjí a vidí, že
nemá tašku, ale knihu. Knihu, nějaká stará spisovatelka! Zoufale se předkloní,
aby viděl, že ta vedle něho ji má také. Ale má tašku. Hrůzou mu poklesnou kolena.
Je to někdo jiný...
Avšak nestačí se vzchopit. Vidí, že jim pod nohama zřídlo listí a začíná probleskovat
černá ztvrdlá země. V předtuše, že postranní cestička končí, zdvihne oči a v
té chvíli nedohlédne... Před nimi se rozprostírá nekonečná alej.
Na aleji je méně listí, ale zato co se tu míhá lidí! Lidé spěchají alejí. Snad
proto, že sem přišli tak náhle, se jeho ústa nevzmohou na slůvko odporu, že
se tu ocitli dříve, než sem dospěli, a že tu nebýt, je pozdě. A k tomu s bytostí,
o níž nic neví. Jeho pokojík, v němž běhá slípka a čeká, že se co chvíli vrátí!
Pohovka, lampa s plachetnicí. Spěchal tam a kde se ocitl? Kam ho to zatáhla
ta tvář v černém šátku? Na hřbitov? Míjí skupinku smutečních vrb. Pod nimi jsou
kopečky seschlé hlíny, hroby. Mezi nimi stojí čáp na jedné noze. Ale je to kříž.
Ne, ptačí domeček. Zpod stříšky trčí list, který tam zanesl vítr. Ale je to
klam jako ten o soše. Zpod stříšky hledí tlustá vypasená kočka a v té chvíli
pozná, že touto alejí nedojde. Ztroskotá a to bude konec. Nejbídnější, jaký
si představil. Myšlenka, že bude bídný ještě v rakvi, ho opřádá mdlobou. Není
možné, vzepře se, něco spolknout! Proboha, vždyť má doma tři uklidňující prášky!
Předválečné, švýcarské! Kde jsem je vzal? Přece jsem je nebral! Ale to je jedno.
Jsou drahokam. Spíš bez nich na shromaždiště transportů, to už ho nespasí, ale
ke Šternům...
Minou domeček a černé větve stromů se nad nimi sklenou v síť, z níž visí sta
žlutých a červených konfet a v níž se ozývá praskot a ševelení jeho jména. Kočky
se nad ním prohánějí a mluví o předvolánce. V černých keřích, které se objevují
u aleje, překryty stromy, prolézají podobné kočky a každý jejich šlápot je krok
na shromaždiště. Každou vteřinu, která tu vedle tváře v šátku míjí, se přibližuje
smrti.
Dva muži v šedých kožených kabátech a zelených klopených kloboucích se objevují
v popředí nekonečné aleje a blíží se nápadně vojenským krokem...
Z očí mu prchá poslední jiskra života a olověná hlava se mu propadává. Vedle
něho někdo jde a pořád něco říká, ale zdali je to paní Schleimová či Jarná,
je už jedno. Ti dva zepředu se blíží a jejich ocelové oči hledí na jeho hlavu
v hrudníku. Když jsou vzdáleni dvacet kroků, vykřikne. To nejsem já, to zde
jde někdo jiný..., ale jejich šedé oči již pronikly jeho aktovkou, která je
ostatně úplně prázdná. Bože, to není hvězda, copak nevidíte, že mně sem spadl
list? Cítí, že červená, chudák se zapřel a je to marné. Kočky v křovích jako
by se rozkvičely a jeho hlava v trupu se slila v jeden kus olova. Jako v mlze
vidí ty dva, sedm, šest, pět kroků před sebou, vedle sebe jakousi tvář v šátku,
která pořád něco vykládá a vysvětluje, a pak přijde chvíle, kdy všechno zhasne.
Cítí v hlavě jen olovo.
A tu se stane zázrak.
Jeden z mužů v kožeňácích se otočí, jako by chtěl vidět, kdo jde za ním, a pak
druhému něco řekne. A přejdou, a už si ho ani nevšimnou.
„Ale abych vám řekla, pane Mundstock,“ slyší u svého boku lkát, „můj pán dělá
závěť tři týdny a přivodil si otravu nikotinem.“
„Hospodine, co vlastně bylo...“ uvědomí si, že na chvíli ztratil vědomí, a přece
všechno, co bylo, viděl... „Bože, to bylo zvláštní...“
„Ano,“ slyší lkát, „ale jeho zemřelý pan bratr to předvídal. Jistě jste ho znal.
Taky se jmenoval jako pán, jenže Rudolf, a bydlil na Vyšehradě. Pánovi modraly
ruce a otékaly prsty, takže je měl jako roupy, a tak nakonec se odhodlal k lékaři.
Byl to asi měsíc...“
Musí se otočit.
Dvojí záda v kabátech s dvěma hlavami mizí na konci aleje rázným vojenským krokem.
Cítí, že něco překonal.
Smrt v podobě dvou gestapáků se k němu blížila, už lapala po jeho hvězdě a náhle
- nic. Smrt se otočila, sama sobě něco řekla a šla dál. Jako by tu v té drtivé
chvíli ani nešel. Jako by tu šla sama stařena a říkala si o otravě. Jako by
se tu bylo stalo to, co v Havelské. Kde byl potkán, ač tam nešel, takže tam
to bylo právě naopak...
Publisher | Československý spisovatel, Praha |
Source of the quotation | Ladislav Fuks: Pan Theodor Mundstock, p. 25-27. |
|
Pan Teodor Mundstock (Polish)
Patrzy na jej trzewiki i spostrzega, że są czarne i
zniszczone. Nagle omalże nie krzyknął. Poznał ją. Uniósłszy oczy znad jej nędznych trzewików; zobaczył nie opodal na trawniku
posąg wynędzniałej staruszki w czarnej chusteczce i bucikach. To ona! Mam rozstrzęsione nerwy – myśli zbliżając się do pomnika. – Pani Schleim,
Jarna, która nie żyje od piętnastu lat... Skąd mi to przyszło do głowy? Z wdzięcznością patrzy na posąg nędzarki na trawniku, otoczony strzyżonymi
krzewami, i spostrzega, że ma ona w ręku torbę. Ta obok niego ma także torbę,
niesie ją w drugiej ręce. Mijając pomnik widzi jednak, że to nie torba; ale
książka. Książka, jakaś dawna pisarka. Zrozpaczony pochyla się, aby zobaczyć,
czy ta obok niego ma również książkę?... Ale nie, to po prostu torba. Nogi
uginają się pod nim ze strachu. To ktoś inny... Nie wystarcza mu sił, by odzyskać równowagę i dojść do siebie. Spostrzega, że
pod ich nogami coraz mniej liści, że widać spod nich czarną stwardniałą ziemię.
Z nadzieją, że boczna ścieżka dobiega końca, podnosi wzrok i w tej chwili nie
dostrzega krańca... Otwiera się przed nim bezkresna aleja... Tu, na alei, mniej liści, ale ileż tutaj ludzi! Ludzie idą aleją. Chyba
dlatego, że zjawili się tu tak nagle, jego usta nie mogą zdobyć się na słowo
sprzeciwu, że znalęźli się wcześniej niż dotarli, i że za późno już, aby tutaj
nie być. I w dodatku z osobą, o której nic nie wie. Jego pokoik, w którym biega
kurka i czeka: lada chwila powinien wrócić... Otomana, lampa z żaglowcem.
Podążał tam, a gdzie się znalazł?... Dokąd zaprowadziła go ta twarz w czarnej
chusteczce? Na cmentarz? Mijają grupę płaczących wierzb. Pod nimi pagórki
wyschniętej ziemi, groby. Wśród nich stoi bocian na jednej nodze. Ależ nie, to
krzyż. Nie, domek dla ptaków. Spod daszku wystaje liść, który zaniósł tam
wiatr. Ale to złudzenie – tak samo jak z tym pomnikiem. Spod daszku wygląda
tłusty spasiony kocur. I w tej chwili pan Mundstock uprzytamnia sobie, że nie
dojdzie do końca tej alei. Że załamie się i to będzie koniec. Najnędzniejszy,
jaki można sobie wyobrazić. Na myśl, że nawet w trumnie będzie nędzny, doznał
wrażenia, że mdleje. To niemożliwe – narasta w nim bunt – trzeba coś połknąć. Na Boga,
przecież ma w domu trzy proszki na uspokojenie. Przedwojenne, szwajcarskie.
Skąd je mam? No, ną pewno ich nie ukradłem! Ale mniejsza z tym. Są bezcenne!
Raczej już pójść bez nich na punkt zborny transportów, i tak nic nie pomogą,
ale do Sternów... Mijają domek dla ptaków, czarne gałęzie drzew splatają się nad nimi w sieć, z
której zwisają setki żółtych i czerwonych confetti i w której rozlega się
trzask i szmer jego nazwiska. Biegają nad nimi koty i napomykają o wezwaniu. W
ciemnym gąszczu krżaków, które wyrastają przed nimi w alei pod sklepieniem
gałęzi, przemykają inne koty i każdy ich sus to krok na punkt zborny. Z każdą
chwilą, jaka mija tu obok twarzy w czarnej chusteczće, zbliża się ku śmierci. Dwaj mężczyźni w szarych skórzanych płaszczach i w zielonych kapeluszach o
szerokim rondzie pojawiają się na początku bezkresnej alei i zbliżają się
uderzająco wojskowym krokiem... Z oczu pana Mundstocka ulatuje ostatnia iskra życia i ciężka jak ołów głowa
opada. Obok niego idzie ktoś i nieustannie coś mówi, ale teraz wszystko mu
jedno, kto to: pani Schleim czy Jarna. Ci dwaj zbliżają się i ich stalowe oczy
wpatrują się w jego głowę opuszczoną na piersi. Gdy dzieli go od nich
dwadzieścia metrów – krzyczy. To nie ja, to ktoś inny... ale ich stalowe oczy
przewierciły już jego teczkę, która zresztą jest pusta. Boże, to nie gwiazda,
czyż nie widzicie, żę to liść opadł mi na piersi? Czuje, że rumieni się,
biedak, wypiera się, ale na próżno. Koty w gąszczu krzewów jakby zaczęły
miauczeć, a jego głowa jakby zlała się z tułowiem w jedną bryłę ołowiu. Jak
przez mgłę widzi tych dwóch – o siedem, sześć, pięć kroków przed sobą, obok
siebie zaś jakąś twarz w chusteczce, która nieustannie mówi coś i wyjaśnia, po
czym nadchodzi chwila, kiedy wszystko gaśnie. Czuje tylko ciężar ołowiu w
czaszce. I wtedy następuje cud. Jeden z mężczyzn w skórzanym płaszczu odwraca się, jakby chciał sprawdzić, kto
za nim idzie, i szepcze coś do drugiego. I odchodzą nie zwracając już na niego
uwagi. – Ale, aby powiedzieć panu prawdę, panie Mundstock – słyszy obok siebie
.płaczliwy głos – to mój pan pisze testament od wielu tygodni i zatruł się
nikotyną. Boże, co to właściwie było? – uświadamia sobie, że stracił na chwilę
przytomność, a mimo to widział wszystko, co się działo. – Boże, to niezwykłe... – Tak – słyszy szloch – ale jego nieżyjący brat to przewidział: Na pewno go pan
znał. Nazywał się tak samo jak mój pan, tylko że Rudolf, i mieszkał na
Wyszehradzie. Panu siniały ręce i puchły palce, tak że wyglądały niczym larwy,
no i w końcu zdecydował się pójść do lekarza. Było to chyba przed miesiącem... Musi się odwrócić. Dwoje pleców w płaszczach, z dwiema głowami, znika na końcu alei oddalając się
energicznym krokiem. Czuje, że coś przezwyciężył. Śmierć w postaci dwóch gestapowców zbliżała się do niego, już wyciągała rękę po
jego gwiazdę i nagle – nic. Śmierć odwróciła się, powiedziała coś sama do
siebie i odeszła. Jak gdyby jego, pana Mundstocka, nie było w tej druzgoczącej
chwili. Jakby przechodziła tędy tylko sama staruszka i sama do siebie mówiła o
zatruciu. Jakby stało się tu to samo, co na Hawelskiej. Gdzie widziano go,
chociaż tam nie był, tylko że tutaj stało się właśnie na odwrót...
Source of the quotation | Fuks, Ladislav - Pan Teodor Mundstock, przeł. Andrzej Piotrowski, Warszawa, Instytut Wydaw, "PAX", 1966 |
|